VII. Wakacje
Podróż w nieznane
Upał wdzierał się do mieszkania, kładł się na dywanach, sadowił na ścianach i nie pozwalał oddychać. Wakacje! Ha już od dawno miała całoroczne wakacje, jednak letnia kanikuła zawsze zyskiwała taką nazwę. Zostaliśmy w domu sami. To nie ja się buntowałem, tylko Ha. Miała dosyć siedzenia w nagrzanym bloku. Postanowiła zorganizować wyjazd. Kierunek wybrała bezbłędnie. Nigdzie więcej razem by nas nie przygarnęli.
- Jedziemy do Ba.
Nie przejmowałem się tym zbytnio, gdyż nie tęskniłem za innym życiem niż miałem w domu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co może się kryć za takim wyjazdem. Ha przygotowała torbę podróżną, jedzenie dla mnie i na końcu zajęła się moją kocią osobą. Gdy zobaczyłem w jej ręku kamizeleczkę, sierść zjeżyła mi się na grzbiecie i czmychnąłem w najbardziej niedostępny zakamarek mieszkania. Skończyło się jak zwykle. Pojmano mnie, ujarzmiono skórzanym chomątem i wsadzono do koszyka. Miauczałem strasznie. Miałem jakieś złe przeczucia. Ha założyła mi torbę płócienną na oczy, wzięła koszyk do ręki, torbę z zaopatrzeniem i wystawiła wszystko, łącznie ze mną, na korytarz. Moje miauczenie przeszło w bek, jakby mnie ktoś obdzierał ze skóry. Zaniepokojona sąsiadka wyjrzała z mieszkania starając się wybadać sytuację. Pomogła Ha przetransportować wszystko, mnie także, na dół. Moje wołanie zalegało już teraz całą przestrzeń, zwabiało widzów, którzy starali się mnie uspokoić. Nic to nie dawało. Szliśmy do autobusu przy rozpaczliwych dźwiękach wydobywających się z mojego gardła. Trochę uspokoiłem się w czasie jazdy. Zacząłem nawet wyglądać z koszyka, byłem na wszelki wypadek przywiązany, aby nie przyszło mi do głowy biegać po głowach pasażerów.
Na dodatek mieliśmy przesiadkę. W oczekiwaniu na autobus, Ha wydobyła mnie z czeluści kosza i trzymała na kolanach w całym rynsztunku. Wspomnę tylko, że to był początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku i nie spotykało się w naszej okolicy zwierząt odzianych w kubraczki i inne ozdoby. Przechodzący obok nas dwaj panowie w stanie lekko wskazującym, zatrzymali się na mój widok.
- Czy ty k.. widzisz to co ja? – rzekł ten bardziej trzymający się pionu.
- Ten kot jest w kaa…kamizelce! – odrzekł pytany i obaj wpatrywali się we mnie.
- K…, tyle lat żyję na tym świecie i jeszcze nie widziałem ubranego kota! – dziwił się ten bardziej wyprostowany w dalszym ciągu.
- Prze…przepraszam panią, niech się pani nie gniewa, ale dlaczego pani tego kota tak wystroiła? – zagadnął.
- Bałam się, że może uciec – odpowiedziała Ha.
- No tak! Szczęśliwej podróży. – życzył nam uśmiechając się szeroko i wylewnie.
- Dziękuję – zakończyła rozmowę Ha. Panowie odeszli oglądając się i świdrując nas wzrokiem.
Dalsza podróż przebiegła już na szczęście bez przygód. Oswoiłem się jakoś z tym innym światem, który przemocą wtargnął do mojego życia i siedziałem już cicho.
Życie na luzie
Ba powitała nas z honorami. Zostałem nakarmiony, pokazano mi gdzie będą stały miseczki z wodą i jedzeniem, kuweta. Zaznajomiono mnie z domostwem, podwórkiem i ogródkiem. Tak na wszelki wypadek, abym nie zgubił się, wracając z wypraw. Miałem mieć luz, chodzić tam, gdzie będę miał ochotę i zażyć swobody. Skorzystałem z tego przywileju natychmiast.
Ogródek Ba
Ha i Ba siedziały w ogródku na ławeczce, a ja przebiegłem – tak to wyglądało, gdyż nie chodziłem, ale biegałem – każdą ścieżkę, aż nie zapoznałem się ze wszystkimi zakamarkami. Gdy nadszedł wieczór nie miałem ochoty wracać do domu, uciekłem! Rzuciłem się na oślep do ogrodu księdza i przepadłem bez wieści. To znaczy, ja wiedziałem gdzie jestem, tylko Ha nie. I wszystko zaczęło się motać…
Za księżowskim płotem z morwy rozegrał się nocą dramat kota Pota...
Ha krążyła wokół ogrodzenia, nawoływała, na próżno. Mnie wchłonął nowy świat, inne koty, które tam przywabiłem, gdyż byłem przecież nowy. Nie miałem zamiaru się podporządkowywać, byłem hardy i przyzwyczajony do tego, że wszyscy wokół starali się być dla mnie mili. Postawiłem się jak należy i wtedy przywołano mnie do porządku, a szczególnie jeden rudzielec, kocur większy i silniejszy od mnie, sprawujący tutaj władzę i mający oznakowane swoje terytorium. Usilnie chciał się mnie pozbyć, a może podporządkować?! Miałem słabe rozeznanie w tej dziedzinie, no bo gdzie miałem się tego nauczyć?
Ha stała zapłakana na drodze. Pragnęła tylko jednego, abym powrócił. Około północy, kiedy księżyc, nocny strażnik, sprawował niepodzielną władzę na nieboskłonie patrolując układ gwiazd, a przy okazji oświetlał ziemski padół, w tym odbitym świetle Ha zobaczyła mnie, swojego kota Pota. Wybiegłem z kościelnej bramy sadząc kilkumetrowe susy, a za mną mknął rudzielec i reszta kociej bandy. Spostrzegłem Ha, jednak nie mogłem się zatrzymać, aby nie wpaść w łapy nieprzyjaciela. Kawalkada cieni przemknęła, zniknęła w następnej bramie i tylko piski, miauknięcia i rozdzierające krzyki były dowodem, że walka trwa. Na drogę wyszła Ba zwabiona nawoływaniem Ha. Kiedy dowiedziała się, co się dzieje, skomentowała wszystko jednym zdaniem:
- Miastowy, chciał dominować, ale miejscowi pokazali mu, gdzie jest jego miejsce.
Odeszły do domu, gdyż było wiadomo, że nikt mi nie może pomóc. Byłem zdany na własne siły. Noc okryła szarym płaszczem kocie tajemnice. Szczęście, że koty mają jeszcze inne obowiązki, niż tylko przeganianie intruzów. Rudas wyruszył na polowanie, mnie zostawiając na jakiś czas w spokoju. Przywlokłem się do domu, zdołałem jeszcze wskoczyć na okienny parapet i leciutko zapukałem łapką w szybę.
- Ha, otwórz – miauknąłem.
Podbiegła natychmiast i jedna połowa okna uchyliła się ostrożnie. Zeskoczyłem na podłogę, ale iść w żaden sposób nie mogłem, nie miałem siły. Stawiając nóżki, jak kijki, dowlokłem się do posłania, napiłem się wody i zacząłem wylizywać rany. Nareszcie odetchnąłem. To była trudna noc. Pierwszy dzień wolności przyniósł przeżycia, o których nigdy nie myślałem, nie wiedziałem, że mogą się zdarzyć, a jednak się zdarzyły.
Ostrożności nigdy dość
Teraz byłem już przezorny. Życie mnie tego nauczyło. Nie ruszałem się nigdzie bez ludzkiej ochrony. W ogródku, aby mieć trochę intymności, wylegiwałem się w zakamarkach ligustrowego płotu, gdzie Rudas nie miał dostępu, albo na ogrodowym stole, obok Ha. Jednak, jak się okazało, i tutaj nie byłem w pełni bezpieczny. Popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie. Ha schroniła się w ocienione tujami miejsce i zajęła się lekturą. Moja kocia osoba rozciągnęła się błogo w blasku słonecznym, który wcale mi nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie rozkosznie masował łapki, brzuszek i boczki. Przymknąłem oczy i mógłbym tak leżeć w nieskończoność. Wewnętrznie byłem jednak czujny. W pewnym momencie poczułem znienawidzony zapach Rudzielca. Kocur, który nie wiadomo skąd się wziął, odbił się właśnie z ogrodzenia siatki i wylądował na stole. Ja byłem jednak szybszy. Odległość około czterech metrów pokonałem jednym susem i znalazłem się na górnej krawędzi furtki umykając tak szybko, jak tylko się dało. Rudas będąc już na stole zorientował się, że obok siedzi Ha, której nie zauważył, gdyż była schowana za krzewami. Odwrócił się momentalnie i wykonał zwrotny skok na płot. Wszystko to trwało ułamki sekund. Oszołomiona Ha pobiegła zobaczyć co się ze mną dzieje. Zdążyłem już jednak wskoczyć na parapet i przez uchylone okno dostać się do mieszkania. Dyszałem ciężko i nie miałem zamiaru, póki co, wychodzić z domu. Później jednak zapominałem o tym incydencie, albo miałem nadzieję, że ten znienawidzony konkurent już nie powróci więc spacerowałem po podwórku. Dalej, już nauczony doświadczeniem, nie zapuszczałem się.
Pewien cichy, ciepły, letni wieczór wywabił mnie z domu. Pewna kotka z sąsiedztwa kręciła się koło mnie mimo, że jej wcale nie zapraszałem. Dawno już podejrzewałem, że z babami bywa zawsze kłopot. Rudasowi o nią chyba chodziło. Wpadł na nasze podwórko i zaczął mnie gonić. Biegaliśmy jak oszalali zataczając szerokie koła, gdyż ja nie mogłem się nigdzie schronić, pozostała mi tylko ucieczka. To była jazda!!! W pewnym momencie zauważyłem kątem oka, że drzwi wejściowe do domu się otwierają i jasna smuga światła rozświetla noc. Wziąłem ostry zakręt i wpadłem w dający wybawienie wlot. Sprawiła to Jo, która chcąc sprawdzić co się ze mną dzieje, uchyliła drzwi, które na skutek mojego wtargnięcia nabrały energii i przydusiły ją do ściany. Przeleciałem przez korytarz do kuchni i o mało nie wybiłem okna, gdyż nie mogłem wyhamować. Domowników ogarnęło przerażenie spotęgowane przeraźliwym miauczeniem Rudasa, który z całej siły uderzył głową w ścianę, gdyż źle wyliczył odległość, a chyba miał zamiar wpaść za mną do domu. Obawiałem się, że mógł dostać wstrząsu mózgu. Pozbierał się jednak i odpłynął w ciemność – tak powiedziała Jo, która dokonała inspekcji, gdy już doszła do siebie po szoku, jakiego doznała. To na niej skupił się cały impet natarcia.
Przygód było więcej. Wychodziłem z nich cały, więc nie będę już o wszystkich opowiadał. To takie małe kocie sprawy. Pobyt ogólnie uważałem za udany, gdyż po biciu głową w mur Rudas już mi się tak nie narzucał. Omijał nasze podwórko szerokim łukiem. To nawet dobrze, takiego kolegi nie potrzebowałem.
Myszy na mojej drodze
Z myszami nigdy się nie spotkałem. Nie widziałem ich nigdy i nie tęskniłem za nimi. Ba jednak postanowiła uzupełnić ten wyłom w kociej edukacji i złapała jedno takie szare nieboże do koszyka. Zaniosła mnie do stodoły i oznajmiła:
- To jest mysz. Musisz się z nią zapoznać, gdyż przyzwoite koty łowią myszy.
Przyjąłem to spokojnie, gdyż nigdy jeszcze nie byłem głodny i nie miałem zamiaru niczego łowić aby zaspokoić głód. Włożyła mnie do wnętrza kosza, gdzie przebywała przerażona mysia istotka, a wtedy ogarnęła mnie taka żałość, że zamarłem w kąciku bojąc się poruszyć, aby jej nie wystraszyć jeszcze bardziej. I tak patrzyliśmy na siebie, a na nas patrzyła Ba. W końcu Ba zostawiła mnie z tym trzęsącym się stworzeniem, ale to nic nie zmieniło w naszych relacjach i kiedy wróciła, machnęła na wszystko ręką i wypuściła mnie i mysz z koszyka, a gdy ta zaczęła w końcu uciekać, zacząłem ją gonić, ale było już za późno na łowy. Zwierzyna schowała się w słomie leżącej na klepisku.
To doświadczenie jednak nie dawało mi spokoju. Zacząłem zaglądać do stodoły z własnej, nieprzymuszonej woli. Miałem jakąś wewnętrzną ochotę zapolować na coś, co ucieka. Wymykałem się nawet nocą, aby sprawdzić jak się sprawy mają. W końcu dorwałem taką wolno biegającą myszkę. To stało się przyczyną mojego nieszczęścia. Widocznie ktoś z sąsiadów wysypał trutkę na myszy i moja zdobycz zatruła się, a ja razem z nią. Czułem się coraz gorzej, nie miałem sił aby biegać, nie miałem ochoty aby jeść. Byłem chory. Szybko odwieziono mnie do domu w K. i bez ociągania się zaniesiono do weterynarza. Zaczął się trudny okres leczenia mojej choroby.
|