III. Kot Pot pomaga w domu
Doceniając starania wszystkich domowników pragnących przychylić mi kociego nieba, robiłem co mogłem aby się odwdzięczyć, ale najpierw musiałem zdobyć wiedzę. Pilnie wszystko i wszystkich obserwowałem. Od czegoś przecież trzeba zacząć.
Najbardziej lubiłem gdy Ha prasowała. Układała poszczególne sztuki na fotelu, a ja dokonywałem kontroli. Najpierw obwąchiwałem wyprasowaną, czyściutką, pachną, ciepłą pościel, obchodziłem ze wszystkich stron i kiedy Ha odwracała głowę, układałem się na niej z lubością. Miałem wysokie wymagania odnośnie czystości i odpowiednich warunków życia. Trudno, musieli to zaakceptować.
Kot Pot na kuchennym parapecie.
Przebywałem także w kuchni, gdy Ha gotowała lub piekła. Kładłem się na drewnianym parapecie kuchennego okna i przyglądałem się każdemu ruchowi Ha. Nigdy nie zasnąłem!!! Wodziłem za nią oczami, zmieniałem pozycję, gdy przenosiła się w inny rejon kuchni, nawet gołębie za oknem mnie nie interesowały, wszystkiego chciałem się nauczyć, nie uronić nic z kuchennej wiedzy.
Pamiętam dzień, kiedy na obiad Ha przygotowywała rosół z makaronem robionym ręcznie, gdyż taki najbardziej wszyscy w domu lubili. Najpierw dopilnowałem wstawienia mięsa, obierania włoszczyzny, a później przyglądałem się jak Ha zarabia ciasto, rozcina na części i wałkuje na stolnicy. Stół nakryty był białym obrusem i na nim Ha układała okrągłe, cienkie placki. Miały podeschnąć. W pewnym momencie Ha wyszła z kuchni. Byłem przekonany, że przygotowała dla mnie nową zabawę. Zeskoczyłem zwinnie z okna na krzesło stojące obok stołu i postanowiłem zacząć bawić się sam.
- Niech raz się ucieszy – pomyślałem.
Najpierw przebiegłem po stole starając się zostawić ślady na każdym placku. - Już kiedyś tak się z Ha bawiłem skacząc z poduszki na poduszkę. - Wyczułem, że placki były dosyć miękkie, gdy na nie wskakiwałem, stanąłem więc na krześle i zdecydowałem się sprawdzić jak smakują. Chwyciłem w łapki pierwszy z brzegu krążek i zacząłem obgryzać. Zbytnio mi nie smakował, więc nadgryzłem drugi.
- Nie, to chyba nie nadawało się do konsumpcji!
Chcąc urozmaicić sobie zabawę przerzucałem placuszki z łapki do łapki. To było zdecydowanie bardziej interesujące. Podrzucałem jak umiałem najwyżej, ale one po upadku na stół już nie były okrągłe, stawały się skurczone i dziwnie pofalowane. Tak byłem zaaferowany zabawą, że nawet nie zauważyłem gdy Ha i Es weszli do kuchni.
-Kiciuś, co ty robisz? – usłyszałem przerażony głos Ha. Oniemiałem, ona wcale się nie cieszyła! Miała chyba łzy w oczach. Patrzyłem na nich i nic z tego nie rozumiałem. Nikt mnie nie chwalił, a tak się starałem!
Es oglądając z podziwem dzieło zniszczenia , zawołał: - No, to ja już nie będę miał tutaj co robić! I zaczął się śmiać. Było też z czego…
Zszedłem z krzesła i z godnością opuściłem kuchnię. Siedziałem w swoim domku i głęboko przeżywałem porażkę. Chciałem dobrze, ale chyba nie wyszło. Ha prawie z płaczem opowiadała Ba co się stało. Podobno wyszła zawołać Es, gdyż tylko on umiał pokroić cały makaron utrzymując jednakową jego grubość. Ha w czasie krojenia stawała na wysokości zadania krojąc tylko pierwszy placek, a im dalej, tym bywało gorzej. Nawet ona miała słabe strony…
Es kręcił głową z podziwu.
-Niezły z niego numer! – powtarzał raz po raz. W końcu zebrał ciasto do kubła i wyniósł do śmieci. Na obiad do rosołu był makaron z torebki. Nikt się nie udławił, wszystko daje się zjeść.
Patrzyłem jej wtedy prosto w oczy, słuchałem uważnie...
Ha przyszła zawołać mnie na obiad, gdyż nie wychodziłem do ludzi w milczeniu przeżywając gorycz niepowodzenia. Wygłosiła z tej okazji okolicznościową mowę, jak zwykle. Podkreślała, że dobrymi chęciami wybrukowana jest droga do piekła. To było najgorsze, te jej przemówienia.
- Nie rób tego więcej – kończyła. Patrzyłem jej wtedy prosto w oczy, słuchałem uważnie, ale przecież czasu nie mogłem cofnąć. Następny raz przynosił nowe zdarzenia, ja się starałem, a kończyło się tak jak zawsze.
Aktywnie uczestniczyłem w odkurzaniu. Jak już wspominałem, czystość lubiłem nad wyraz. Najpierw przyglądałem się jak odkurzacz warcząc przesuwa się po dywanie. Dla mnie każdy przedmiot, który się ruszał, był wezwaniem. Byłem przekonany, że jest to zwierzątko, które mam gonić. Biegałem więc za odkurzaczem, co zbytnio się Ha nie podobało. Kiedy wyłączyła odkurzacz, wskoczyłem na niego i tam zostałem. Miejsca było dużo, gdyż był szeroki, przystosowany do prania dywanów. Ha chyba dla żartu włączyła znowu hałasującą maszynerię, a ja jeździłem jak na wózku. Wcale się nie bałem. Kierowałem pracą, doglądałem, sprawdzałem jakość odkurzania. Czekałem zawsze kiedy Ha zacznie wyciągać z szafki wszystkie części, zacznie składać, a ja usadawiałem się na górze i czekałem. Praca szła zdecydowanie wolniej, gdyż Ha bała się, że mogę spaść. To nie ja się nie bałem, tylko ona!
Kiedyś mieli przyjść goście. Ha chciała szybko odkurzyć, gdyż czas naglił. Nie opuszczałem posterunku mimo namów z jej strony, a że ze mną szybko niczego nie dało się zrobić, brutalnie wzięła mnie pod pachę – Co za maniery, z kotem tak się nie postępuje! – i zaniosła do pokoju. Zamknęła drzwi i jeszcze zastawiła krzesłem, abym nie mógł otworzyć. Zdenerwowałem się okropnie, czułem się urażony w mojej kociej dumie.
Wzdłuż ściany obok drzwi stała komoda na której ustawiono kwiaty. Wszedłem, a właściwie wskoczyłem na górę szafki, ustawiłem ciało w kształcie litery es, gdyż doniczki utrudniały dojście, wyciągnąłem łapki, oparłem się o klamkę i patrzyłem przez szybę co się dzieje. Odgłos odkurzacza przybliżał się do pokoju, w którym byłem zamknięty. W pewnym momencie klamka się poruszyła i drzwi niespodziewanie strąciły mnie z posterunku. Nie byłem na to przygotowany. Zaplątany w kwiatki nie zdołałem na czas uskoczyć. Spadłem na podłogę, a ze mną doniczki… Uciekłem w popłochu, gdyż nie lubię hałasu. Moje uszy są zbyt wrażliwe.
Pokój wyglądał jak po przejściu huraganu. Doniczki rozbite, kwiaty połamanie, ziemia rozsypana na wszystkie strony. Ha zamiast przyśpieszyć sprzątanie, narobiła sobie kłopotu. Zbierała wszystko do kubła, zmiatała, odkurzała w pośpiechu. Najbardziej żałowała ozdobnych doniczek, w które były wstawione kwiaty, były podobno piękne. Myślę, że zrozumiała - z kotem tak się nie postępuje. Należało docenić chęć pomocy, nawet wtedy, gdy pomagał ktoś, kto nie miał zbyt wielkiej wprawy w sprzątaniu. Na odkurzaczu i tak jeździłem, nie pozwoliłem sobie tej przyjemności odebrać. To nie ja byłem winien całemu temu zamieszaniu ale i tak wszystko spadło na mnie. Taki to już koci los!
Miałem jedną niewątpliwą zaletę. Dotyczyła ona walki z muchami i pająkami, które niekiedy latem zjawiały się w domu. Byłem nawet rad, gdy były. Zawsze to jakaś atrakcja. Z muchami nie było żadnego problemu. Czekałem kiedy brzęcząca kulka obniży lot, wtedy tylko lekki skok i mucha znikała w moim pyszczku. Nigdy nie chybiałem.
Latem miałem niezłą zabawę z chrabąszczami. Wychodziłem wieczorem na balkon i zgarniałem łapką takiego buczącego osobnika na ziemię, następnie turlałem i turlałem aż przestał dawać oznaki życia, później przynosiłem do domu, tak na wszelki wypadek - a nuż zacznie się znowu ruszać i będzie nadawał się do zabawy?! Trochę czasu minęło zanim się zorientowali w charakterze mojej pracy, którą z takim poświęceniem wykonywałem. Już nie dziwili się skąd biorą się w domu chrabąszcze. Zdecydowanie zabroniono mi zadawania im męczeńskiej śmierci, ale pokątnie ten proceder nadal uprawiałem, oczywiście w sezonie. Trzeba korzystać z okazji, może się więcej nie nadarzyć, prawda?!
Z pająkiem to była cała historia. Siedziałem sobie na parapecie okiennym, wodziłem trochę znudzonym okiem za poruszającą gałązkami, jak w chorobie, brzozą, aż tu słyszę przeraźliwy krzyk Ha. Zeskoczyłem z okna i popędziłem na łeb na szyję zobaczyć co się stało. Tym razem to nie była moja wina, gdyż byłem w innym pomieszczeniu, miałem więc alibi, ale zawsze ktoś mógł mnie posądzić o to, że przyłożyłem do tego łapkę. Coś na ten temat to ja już wiem!!!
Wpadłem do pokoju. Ha stała na środku i krzyczała… O co chodzi?! Rozejrzałem się i doznałem olśnienia. Z żyrandola zwisał czarny, krzepki pająk…
He, he – myślę sobie, zabawimy się. Podskoczyłem zwinnie, pacnąłem łapką i pajęcza niezguła spadła na ziemię nieruchomiejąc. Ha też znieruchomiała. Stała i nie ruszała się. Przecież nie będę prosił aby usiadła, chce stać, nich stoi. Mnie to nie przeszkadzało. Przystąpiłem do działania.
Pająk zrobił krok naprzód, to ja go pac łapką, zwinął się znowu i leżał. Myślę sobie: - Chyba zmarło się bidulkowi, ale nie, poruszył się wywijając nóżkami. Chwyciłem za jedną ząbkami, odpadła, połknąłem - mięsko, jak to mięsko, da się zjeść. Szybko uprawiłem się z pozostałymi, Ha nawet nie zdążyła zawołać, że mam przestać. Została tylko czarna banieczka, która już się nie ruszała. Straciłem zupełnie zainteresowanie, gdyż tym nie dało się grać, zbyt małe, zresztą niezbyt mi się to wszystko już podobało, gdyż Ha odzyskawszy głos, zaczęła krzyczeć, że jestem kanibalem! Coś jej się chyba pomyliło, gdyż nie jestem podobny do pająka! Popatrzyłem na nią z litością i czekałem co będzie dalej. Kiedy już odzyskała władzę w nogach, przyniosła śmietniczkęze zmiotką i to, niby żywe stworzenie, umieściła na szufelce. Pomaszerowała do ubikacji więc podążyłem za nią. Wrzuciła pająka do muszli klozetowej, spuściła wodę i szybko zamknęła klapę, gdyż bała się, że mogę się rzucić za resztkami żywej spiżarni, tak jak to kiedyś zrobiłem goniąc wrzucane do wody fusy herbaciane. Wielkie rzeczy, było, minęło, przecież nie spłynąłem do kanalizacji. Tym razem miałem chyba dobre notowania, pomagałem jak umiałem. Nikt mnie nie posądzał, że chcę Ha wydrapać oczy lub przegryźć tętnicę, jak to było kiedyś , gdy byłem malutki. Jeszcze o tym opowiem krótko.
Ha leżała na kocu na środku pokoju. Zainteresowało to mnie, gdyż prawie się nie ruszała. Rozciągała podobno mięśnie, ale skąd ja miałem o tym wiedzieć. Podszedłem od tyłu i skoczyłem jej na głowę. Przeraziła się okropnie. Zaczęła krzyczeć, że chcę jej wydrapać oczy albo coś tam zrobić z tętnicą. To była przesada, naprawdę. Nie miałem żadnych złych zamiarów. Bała się później położyć na dywanie. Więcej razy nie skakałem, gdy dowiedziałem się, że tak nie wolno robić.
Myślę, że teraz mogłem być z siebie dumny, prawie uratowałem Ha życie. Ile było gadania o tym moim wyczynie, słów brak. Tylko te odnóża..., może lepiej było ich nie obgryzać…
Pot schwytany na gorącym uczynku. Ołówki przyklejały mu się do łapek.
Wykonywałem także inne prace, jak choćby już wspominane ołówki, które ciągle musiałem sprzątać, przestawianie kapci, zaglądanie do teczek i toreb, gdy wracali do domu. O innych sprawach opowiem w następnych rozdziałach. Tak będzie chyba lepiej. Namyślę się, co mogę powiedzieć, aby nie wystawiać na szwank swojej nieskalanej kociej opinii.
|