O Mruczku Łapkobosy
patronie kotów umęczonych,
odsuń kobiece ręce
od mojej sierści najeżonej.
Odmawiałem tę krótką modlitwę w dzień i w nocy. Liczyłem na jego pomoc i wsparcie, gdyż nie wiedziałem już co mam robić. Wszystkie kobiety w tym domu uparły się aby mnie głaskać i tulić.
Co ja miałem robić?! Godziłem się na wszystko mimo, że z mojego pyszczka nie schodził grymas. Nosiły mnie na rękach, a ja tego nie lubiłem. Co prawda, przebywałem zawsze w pokoju, gdzie byli ludzie, patrzyłem na nich, ale nie życzyłem sobie aby mnie brali na kolana, głaskali, wsłuchiwali się w moje mruczenie. Ja byłem kotem indywidualistą, odrębną kocią jednostką mającą prawo realizowania swoich planów. Koniec, kropka. Na szczęście przyszła wiosna, zrobiło się ciepło i drzwi na balkon stanęły otworem. Koniec męczarni domowej, witaj kocia wolności!!!
Balans na krawędzi
Na balkon wychodziłem już wcześniej, jeszcze zimą. Ha brała mnie na ręce i przytulała do siebie, gdyż trząsłem się cały z emocji, sierść jeżyła mi się na grzbiecie, a oczy chodziły to w jedną, to w drugą stronę na widok ptaka, czy przejeżdżającego samochodu, a nawet lekkiego powiewu wiatru niosącego nieznane mi wonie. Ten inny świat przenikał do każdego nerwu mojego ciała. Wtedy Ha mogła mnie przytulać ile chciała, czułem się przy niej bezpieczny.
Nadszedł wreszcie czas, kiedy słoneczko zaczęło polerować szyby jasnym blaskiem, drzewa narzuciły na gałęzie delikatne, zielone szaliki liści. Ciepło dawało o sobie znać więc na balkonie zaczęła się krzątanina. Ha i Es napełniali ziemią skrzynki, zawieszali na balkonie, sadzili kwiaty. Spoglądałem na wszystko z okna pokoju obok lekko skonsternowany, gdyż nie wzięli mnie do pomocy. Kiedy uprzątnięto już cały bałagan, zaproszono mnie wreszcie na generalną inspekcję.
Wszedłem z godnością, rozumiejąc, że muszę wykazać się obyciem i rozwagą. Podniosłem ogon w górę, przespacerowałem się po świeżo umytych i wypolerowanych kafelkach, a następnie zręcznie wskoczyłem na parapet okna, gdzie przygotowano już dla mnie stanowisko obserwacyjne. Leżałem spokojnie rozglądając się wokół. Ha i Es uznali, że wszystko jest w porządku i wyszli do swoich zajęć zostawiając mnie samego w moim nowym królestwie. Z początku leżałem spokojnie, rozglądałem się wkoło, zrywałem się tylko wtedy, kiedy zbyt blisko podfrunął ptak, albo gdy zaszczekał pies gdzieś na dole. Nie trwało to jednak długo, gdyż zacząłem się nudzić i postanowiłem bliżej zapoznać się z otoczeniem. Wskoczyłem zręcznie na taboret i zacząłem szukać możliwości poszerzenia pola wiedzenia. Pręty balkonu były szeroko rozstawione, moja głowa przechodziła przez nie bez trudu, wychyliłem się więc dostatecznie daleko i ciekawie spoglądałem w dół. Na balkon, na szczęście trochę oddalony, wyszła sąsiadka i gdy zobaczyła mnie z w takiej pozycji, krzyknęła ostrzegawczo:
- Kiciuś, nie wolno!
Cofnąłem się szybko. Pogroziła mi palcem i od tego momentu wiedziałem, że będę miał jeszcze jedną opiekunkę. Wróciłem na swoje miejsce na parapecie, ale nie miałem już wewnętrznego spokoju, coś mnie pchało do szukania nowych wrażeń. Kiedy uznałem, że nikt nie patrzy, wspiąłem się wyżej, na poręcz i spacerowałem w jedną i drugą stronę. Ha niespodziewanie weszła na balkon i widząc mój balans na krawędzi, jak zwykle znieruchomiała, a później zaczęła jakby nigdy nic nawoływać:
- Pot, kiciuś, moje kochane maleństwo – i podchodziła coraz bliżej, uśmiechając się i przemawiając do mnie czule, aż znalazła się dostatecznie blisko i jak zwykle ujęła mnie pod brzuch zabierając z linii ćwiczeń. Natychmiast, niosąc mnie w dalszym ciągu na ręku, przyprowadziła na miejsce zdarzenia Es, który dostał polecenie przewieszania skrzynek na zewnątrz balkonu.
- Niech wiesza - pomyślałem - będę miał szerszą powierzchnię poruszania się.
Zrobiła się z tego wielka afera. Nie zalecano umieszczania skrzynek na zewnątrz balkonu ze względu na bezpieczeństwo przechodniów. Pod naszym balkonem był akurat trawnik i nikt się tam nie przechadzał, ale sąsiad z dołu się zbuntował. Był to miły, starszy pan, tylko miał nawyk wyglądania przez balkon opierając się na rękach i wychylając się ponad miarę aby pogadać ze znajomymi.
Mnie nie było wolno, ale on mógł! Mieszkał co prawda na parterze, więc gdyby nawet wypadł, nie odniósłby uszczerbku na zdrowiu. Nie podobało mu się jednak, że gdy Ha podlewała kwiaty, to jemu krople spadały na głowę… On bardzo Ha lubił, tylko chyba przeszkadzało mu moczenie włosów na powietrzu. Przyszedł z pretensjami i Ha musiała bardzo uważać, aby nic nie kapało na dół. Skrzynki jednak zostały, a ja robiłem z nich użytek.
Kocie pokusy
Sytuacja trochę się skomplikowała. Przewieszenie skrzynek nie pozwalało już na swobodny balans nad przepaścią, adrenalina nie szła w górę. Każde wychylenie się poza linię balkonu kontrolowała pani Ka - ach te kobiety! - pozostała niezagospodarowana przestrzeń po sąsiedzku.
Balkony miały przedziwny układ w naszym bloku. Łączyły się parami. Od sąsiada oddzielała nas tylko niska balustrada. Kiedyś sąsiadka zatrzasnęła drzwi do mieszkania, gdy wyszła na korytarz, a ponieważ nie miała klucza i nieboga nie mogła wejść do środka, przybiegła do nas i przez nasz balkon przedostała się do swojego lokum. Aby jakoś się odseparować, zrobiliśmy - dla ścisłości to Es zrobił - kratki, które dawały trochę intymności. Dla mnie to jednak nie była żadna przeszkoda. Balkon sąsiada pociągał mnie niebywale i w końcu znalazłem sposób. Obchodziłem to nieszczęsne okratowanie zawisając nad pustą przestrzenią, wymijając po drodze skrzynki, doniczki, folię, którą były obite kratki. Balkon sąsiada był mój!
Chodziłem sobie po krawędziach, leżałem tam, gdzie miałem ochotę i na nic zdały się prośby i groźby, nie chciałem wrócić aby znowu nie popaść w okowy zakazów i nakazów. W końcu sąsiad wyjrzał na balkon i zawołał gromkim głosem:
- Czyje to kocisko! Tak powiedział o mnie - kocisko.
Byłem okazałej postury, to fakt, wrodziłem się w tatusia, ale tak naprawdę to miałem dopiero siedem miesięcy i w głowie były
mi
zabawy i psoty, a nie poważne zastanawianie się nad światem i kocim życiem.
Ulegając błaganiom Ha, wziął mnie jednak na ręce i podał przez odsłoniętą w tym celu część okratowania. Byłem wściekły, ale co miałem zrobić, trzeba było pogodzić się z realiami. Pilnowano mnie teraz jak przestępcę. Sam na balkonie nie mogłem przebywać. Jednak nadarzyła się okazja. Jo przyjechała do domu i to ona przejęła opiekę nad moją kocią osobą. Usiadła na leżaku i zaczytała się w jakiejś książce tracąc mnie z oczu. Tylko na to czekałem. Szybko uprawiłem się z zabezpieczeniami i już byłem na wolności. Jo miała wielkie wyrzuty sumienia, że mnie nie upilnowała. Na nic się zdały wezwania: Panie Wi, proszę mi podać kota. Nikogo jednak nie było w domu i nikt nie zakłócał mojej wolności! Żal mi się w końcu zrobiło Jo i kiedy kusiła mnie kawałkiem kiełbaski, zgodziłem się przyjąć łapówkę. Przeszedłem z powrotem na naszą stronę.
Historia z taboretem w tle
Sam widziałem, że trochę się zagalopowałem, ale tak to już jest - to co zabronione, kusi. Ha przecież nie mogła zamieszkać ze mną na balkonie, a ja chciałem tylko tam przebywać. Ha wpadła na dość dziwny pomysł aby ukrócić moją samowolkę. Pocięła spódnicę ze skóry – widocznie miała jej już dosyć, gdyż w innym przypadku nie niszczyłaby odzienia - i uszyła mi zgrabną kamizeleczkę zapinaną na napy na brzuchu. Łapki wchodziły w otwory ku temu przeznaczone, a pod szyją przypięta była długa smycz. Wszystko wykonane było z ekologicznego materiału, ozdobione błyszczącymi napami, prezentowało się więc elegancko i szykownie. W trakcie przygotowywania patrzyłem na działania Ha spokojnie, gdyż do głowy mi nie przyszło, że ten strój będzie przeznaczony dla mnie. Kiedy jednak krawcowa zaczęła mnie ubierać w to cudeńko, przestraszyłem się nie na żarty. Zacząłem miauczeć, wyszarpywać się, ale było już za późno. Szybko i sprawnie zamieniono mnie w kota-punka. Patrzyłem w oczy Ha, ale nie znalazłem tam nawet cienia litości. Zostawiła mnie na balkonie przywiązanego smyczą do taboretu. Uważała, że z tym sobie już nie poradzę. Odeszła nie oglądając się. Takie to są kobiety, w pewnych sytuacjach nieco bezlitosne…
Położyłem się na parapecie i rozmyślałem nad ciężką dolą kota, który pragnie poznawać świat. W końcu miałem wszystkiego dosyć. Postanowiłem podążyć za Ha do kuchni. Przeskoczyłem próg i szedłem w stronę mojego „słońca”, które przestało dla mnie świecić, tak długo, jak daleko sięgała smycz. Za mną podążał taboret… Nie mogłem go jednak przeciągnąć przez drzwi balkonowe, szarpałem, tłukłem łapkami, drapałem, jednak zaparł się w progu i dalej ani rusz, nawet nie drgnął. Trzaski w końcu przywabiły Ha. Stałem w wyciągniętym na całą długość języczkiem i dyszałem ze zmęczenia i złości.
- Zobacz, do czego mnie doprowadziłaś! – miauczałem rozpaczliwie i wpatrywałem się w nią oczami bliskimi obłędu. Nareszcie się zlitowała. Odpięła mi nieszczęsną uprząż, zamknęła drzwi na balkon i puściła mnie wolno, ja jednak poszedłem za nią do kuchni – niech zna serce wiernego kota! – położyłem się na parapecie i trwałem tam jak wielki wyrzut jej sumienia. Nie przejęła się zbytnio.
Balkon od tej chwili stał się fortecą. O przechodzeniu do sąsiada nie było już mowy.
Zagospodarowanie balkonu na koci sposób
Każda kocia jednostka stara się uprzyjemnić sobie życie. Rozglądałem się wokół i szukałem własnej drogi do szczęścia. Kwiaty podrosły, pięknie kwitły, stanowiły doskonałe tło dla moich poczynań. Kładłem się w skrzynkach delikatnie omijając liście, aby niczego nie uszkodzić i wylegiwałem się w ich cieniu, nie tylko tam leżałem... Ha nigdy nie zdołała złapać mnie na gorącym uczynku, ale z sąsiadką miałem kłopoty. Wołała:
- Pani Ha, kiciuś siusia do skrzynek!
To okropne. Co ją to obchodziło, to nie jej balkon i nie jej kwiatki. Wydało się wtedy dlaczego niektóre kwiatuszki nie chciały nadążać za innymi, a nawet wręcz żółkły. Ziemia była świeża, czysta i doskonale nadawała się na naturalną toaletę. Jak nikt nie widział i tak siusiałem. To chyba higieniczniej niż do umywalki, prawda?!
Potrzeby innej natury załatwiałem do dużej skrzyni, gdzie posadzono kobeę. Och, jaki to był piękny kwiat! Rósł w oczach, piął się na kratkach, prezentował wielkie kielichowate kwiaty będące ozdobą balkonu. Ha tak się cieszyła! Zorientowała się szybko, że roślinie tak służy nawóz naturalny, którym była systematycznie zasilana dzięki mnie. Nikt mi z tej racji jakoś nie robił wyrzutów.
Bardzo lubiłem kwiaty, chętnie przebywałem tam gdzie bujna zieleń dodawała mi sił, ale one nie nadawały się do jedzenia. Może były zbyt wonne? Pastwiłem się natomiast wieczorami nad juką, której liście zmieniały się w rozplecione warkocze. Powiewające smętnie pojedyncze włoski wskazywały winowajcę. Ha postanowiła temu zaradzić. Zasiała dla mnie w płaskiej doniczce, a może dużej ceramicznej podstawce od doniczki, zboże. Rosło sobie, zieleniło się na oknie, nie interesowałem się tym zbytnio, gdyż miałem wiele pracy przy obsłudze balkonu. Kiedy jednak osiągnęło pożądaną wysokość, Ha przyniosła doniczkę na balkon, postawiła mi przed nosem i powiedziała:
- Pot, witaminy dla ciebie. Może już wreszcie zostawisz jukę w spokoju.
Zdziwiłem się nieco, wstałem jednak, podszedłem aby obwąchać zieleninę i zrobiłem coś, do czego to się według mnie nadawało. Przypadłem łapkami do źdźbeł pszenicznych i w sekundzie rozdrapałem wszystko rozrzucając witaminy zmieszane z ziemią na wszystkie strony. Starałem się dociec co znajduje się na spodzie! Po tym doświadczeniu Ha już chyba nie będzie słuchała porad zawartych w poradnikach dla kotów, nie zawsze się sprawdzają. Jak widać, akcja witaminy dla kota się nie powiodła. Lubiłem jedzenie z puszek i to mi wystarczało. Co prawda Ha chciała przeforsować dla mnie menu składające się z resztek z obiadu, ale to nie przeszło. Gdy częstowała mnie takimi ochłapami, mogłem nie jeść nawet cały dzień. W końcu się załamywała i dostawałem to, co lubiłem. Nie mogła znieść mojego karcącego wzroku wlepionego w nią z wyrzutem. Kobiety bywają uległe, tylko trzeba znaleźć klucz do ich sumień.
Balkon to piękne miejsce, przyniosło mi wiele radości, szczególnie wtedy, gdy mogłem tam przebywać sam. Czułem się wtedy panem na włościach, skromnych bo skromnych, ale własnych.