Część II
Szaleństwa młodości
[Wszystkie zamieszczone zdjęcia przedstawiają kota Pota.]
1. Gry i igraszki kota Pota
Jak ten czas leci. Niedawno byłem małym kotkiem, a teraz stałem się już młodzieńcem. Ha mówi, że mam boskie proporcje! Podobno moje ciało jest tak harmonijnie zbudowane, że budzi jej podziw. Ech, nie zwracam na to zbytniej uwagi, gdyż Ha była zawsze trochę egzaltowana. Tak powiedział Es. Dla mnie najważniejszą sprawą była pełna miska, ciepłe legowisko i sen bez ograniczeń. To mam, a na reszcie mi specjalnie nie zależało. Ha i Es próbują mi urozmaicić czas wymyślając przeróżne zabawy.
Odszukam każdą kulkę
Es stosuje męski styl. Śpię, ale słyszę, że szeleści zwijany papier. Otwieram oczy, a zwinięta kulka leci w przeciwległy koniec pokoju. Zrywam się jak z procy i mknę za nią, chwytam, i przynoszę kładąc ją obok Es. Niekiedy nie przynoszę, gdyż nie mogę do niej dotrzeć. Trzeba by było odsuwać tapczan albo komodę. Nie mamy na to ochoty. Es robi nową kulkę i wszystko się powtarza tak długo, aż zaczyna się u mnie pojawiać widoczne gołym okiem zmęczenie. Wtedy idę się napić wody i zasypiam. Kiedyś jednak dałem się chyba podpuścić. Biegaliśmy z kulkami po całym domu aż dotarliśmy do łazienki. Es rzucił kulkę, a ja za nią skoczyłem. Wanna była pełna wody i jeszcze na dodatek napachniona, gdyż Ha miała się kąpać. Źle wyliczyłem odległość i wylądowałem w tym pieniącym się i pachnącym lawendą bajorku. Szybko wyskoczyłem, ale byłem zszokowany tym co się stało. W ferworze zabawy źle wymierzyłem odległość. Es biegał za mną z ręcznikiem, wycierał mnie, ale podrapałem go ze złości. Kto lubi przegrywać, ja nie. Podejrzewałem zdradę. Kiedy woda wsiąkła w ręcznik, schowałem się za tapczanem i wylizywałem ten nieznośny zapach. Es się gęsto tłumaczył, ale ja straciłem do niego zaufanie. Byłem od tej pory bardziej ostrożny. Zaufanie można stracić, gdy się fakty przekabaci.
Potrafię też odszukać schowaną kulkę. Kieruję się węchem. Może nawet być ukryta w najbardziej niedostępnym miejscu, ale ją wyczuję. Budzi to duże zdziwienie, ale ja to potrafię zrobić.
Lubię siedzieć na oknie od strony południowej. Słonko grzeje rozkosznie, a ja drzemię albo wpatruję się w zmieniające się obrazki - ktoś idzie, jedzie samochód, wrona szuka zgubionego szczęścia na śniegu. Es chciał mi się przypodobać i zbudował karmnik. Ustawił go na parapecie, umocował przy oknie, zawiesił słoninkę, wsypał ziarno i zaprosił mnie, aby podziwiał jego dzieło. Podobało mi się wykończenie domku, a najbardziej goście, którzy zaczęli go odwiedzać. Były to ptaki, małe i duże, kolorowe i czarne. Najpierw patrzyłem na wszystko leżąc na oknie, ale w pewnej chwili nie wytrzymałem. Doszła do głosu moja natura łowcy. Rzuciłem się do szyby i przywarłem łapkami. Co się działo to trudno wypowiedzieć. Uciekały ptaszyny na złamanie skrzydeł. Es chyba na to czekał, wyprosił mnie szybko z pokoju, odczepił karmnik i przeniósł na balkon zapowiadając: - Ha ani mru, mru.
– Dobrze, już dobrze, nie powiem!
Ktoś jednak powiedział. Ta osoba miała chyba radar w oczach… Es przecież szybko przeniósł karmnik. Na balkonie stał już w bezpiecznej odległości i nie mogłem, no, nie miałem zamiaru, płoszyć przybyszy z dalekich krajów, naszych rodzimych także, prawie nigdy… Raz zobaczyłem z mojego punktu obserwacyjnego na telewizorze, który stanowił również doskonałe źródło ciepła, wielkiego gołębia. To nie było w porządku! Tam miały przychodzić małe ptaszki! Rzuciłem się na firankę, aby lepiej widzieć i przy okazji odstraszyć intruza, ale nastąpiło małe faux pas. Firanka była gładka, bez żadnych wzorków, gęsta, a ja wspinałem się w górę jak szalony, przecież miałem do wypełnienia misję! Po pazurkach zostały spore dziury… Na dodatek zawisłem przy szynie i nie umiałem zejść. Nie pozostało mi nic innego, niż prosić o pomoc. Honor schowałem do kieszeni. Zamiauczałem przeciągle i rozpaczliwie kilka razy. Przybiegła Ha, popatrzyła ze zgrozą na firankę, ale przecież musiała mnie ratować bez względu na spustoszenie jakie przy okazji zaistniało. Przyniosła drabinkę i zdjęła mnie z wysokości. Nie śmiałem jej spojrzeć w oczy. Uciekłem i schowałem się ze wstydu za tapczan. Ha firankę szybko zmieniła. To nawet dobrze - nie ma dowodu winy, nie ma przestępstwa. A zresztą przestępstwo to zbyt wielkie słowo, no może było to małe wykroczenie…
Zbliżały się Święta. Tak to określiła Ba. Znosili do domu paczki i paczuszki, pisali wierszyki, robili zapasy. Przykładałem się z pasją do przygotowań, obwąchiwałem wszystko, wchodziłem do pudełek, robiłem co mogłem aby gołym okiem było widać, że nie jestem obojętny na ich wysiłki. Szafa stała otworem, chowano tam prezenty. Uważałem, że moim obowiązkiem jest sprawdzić wszystkie półki i szuflady. Poczułem się szczególnie dobrze w szalikach równo ułożonych, miękkich i ciepłych. Znużony zasnąłem. Nikt mnie nie zauważył. Szafę zamknięto, a ja się nie budziłem, gdyż nie widziałem potrzeby. Przez sen słyszałem nawoływania:
- Pot, Potek, kiciuś przyjdź, już jest kolacja. Ci, ci ,ci… Nie kwapiłem się jednak z ujawnieniem mojego miejsca pobytu. Spało się wyśmienicie. W końcu zdecydowałem się wyjść, gdyż czułem duże parcie na pęcherz. Miauknąłem kilka razy, jednak szafa stała daleko od kuchni i nikt nie słyszał. Wierciłem się, łapkami pukałem w drzwi szafy. Co miałem zrobić w takiej sytuacji?! Miałem się narazić na utratę zdrowia. Nie! Niech się dzieje co chce. Natura była silniejsza. Nasikałem w szaliki… Wszystko wsiąkło i myślałem, że ujdzie mi to płazem. Kiedy już odkryto moje miejsce pobytu zapach mnie zdradził.
I znowu słyszałem: - Nie wstyd ci, taki duży kot i siusia do szafy. Fe! Odszedłem jak niepyszny, nawet nie chciałem jeść kolacji, mimo, że zostawili mi jedzenie w miseczce. Że też mnie się zawsze coś takiego musi przytrafić!
W związku z zaistniałą sytuacją z własnej i nieprzymuszonej woli nauczyłem się otwierać drzwi. Bywało, że ktoś wychodził z pokoju, w którym także przebywałem i mnie nie zauważył, gdyż rezydowałem akurat na szafie, pod biurkiem czy za innym meblem - i zamykał drzwi. Kiedy musiałem wyjść, aby nie powtórzyć sytuacji z szafą, darłem się niemiłosiernie. Gdy ludzie byli w domu, wtedy ktoś tam otwierał, ale zaraz zaczynała się wymiana zdań niezbyt przyjemnymi głosami, których nie znoszę – a dlaczego się nie rozejrzałeś, dlaczego w ogóle te drzwi zamykasz… Nie było to przyjemne.
Opracowałem metodę otwierania prostą i skuteczną. Z pewnej odległości skakałem na klamkę, uwieszałem się całym ciężarem i zamek ustępował. Wychodziłem wtedy bez niczyjej łaski i załatwiałem się do kuwety. Nie miałem zamiaru dorobić się przydomku „leja”. Bardzo się tego bałem. Była to także umiejętność bardzo przydatna w nocy, gdy przezornie zamykano przede mną drzwi chcąc uniknąć rannej pobudki. Radziłem sobie z otwieraniem doskonale.
Z jednymi drzwiami był jednak problem. Zacinał się zamek. Mogłem się nawet kołysać, uwieszony u klamki, ale on nie ustępował. Z pomocą przyszedł mi przypadek. Córeczki zatrzasnęły się kiedyś w pokoju, w którym zresztą stało pianino, grały na cztery ręce, bawiły się doskonale, a później nie mogły wyjść. Czas mijał, a one były więźniarkami. Wybiły w końcu szybę i wydostały się z pułapki. To doprowadziło do wymiany zamka i oczywiście z konieczności szyby. Teraz już wszystko było proste – skok, zawieszenie, i droga wolna.
Ha celowała w zabawach ruchowych. Nauczyliśmy się, to znaczy ja się nauczyłem, grać w berka. Był to koci berek. Biegłem, Ha mnie goniła i dotykała, wtedy zmienialiśmy się rolami i ja biegłem za nią. Najgorzej było, gdy miała na nogach rajstopy. Bywało, że srodze ucierpiały. Gdy Ha nie garnęła się do zabawy, chodziłem za nią i gryzłem ją w pięty. Musiała podskoczyć, a jak już wprawiłem ją w ruch, to nie odmawiała i chociaż chwilę kontynuowaliśmy zabawę. Bardzo to lubiłem. Musiałem mieć przecież trochę ruchu. Zdrowie jest najważniejsze.
Niekiedy Ha, aby mieć trochę spokoju, stawiała obok okna drabinkę, a ja wtedy z wysokości obserwowałem podwórko – gdyż z jednej strony mieliśmy otoczony niskimi blokami teren. Na środku umiejscowiono piaskownicę, gdzie zawsze były dzieci, był plac zabaw, spacerowały psy, na oknie siadały gołębie. Pod samym oknem rosła piękna brzoza. Machała witkowymi rączkami na wszystkie strony. Chowały się tam ptaszki. Miałem na co patrzeć, aż jeżyła mi się aż z emocji sierść. Z drugiej strony mieszkania był duży trawnik, a za nim wąska uliczka, sklep. Ciągle ktoś chodził. Kiedy Ha brała do ręki drabinkę, pytała zawsze:
- Z której strony stawiamy? Miałem możliwość wyboru. Szedłem we właściwym kierunku, a za mną Ha z drabinką. Gdy byłem malutki, miałem problemy z wejściem po szczeblach, ale Ha brała mnie na ręce i wsadzała na małą platformę, która była na samej górze. To Es sam zrobił drabinkę dla mnie, ale ja innym pozwalałem z niej korzystać. Nie mogłem spędzać całego wolnego czasu na drabince. W czasie zabaw bywało wesoło. Gdy coś mi nie wyszło, było trochę gorzej, ale zawsze mi wszystko i tak wybaczano.
|