Jeden dzień z życia
Współtowarzyszce szpitalnych udręk obiecałam opisać jej życie i słowa dotrzymuję, choć z lekkim opóźnieniem. Mam nadzieję, że operacja się udała i już jesteś zdrowa. Imiona bohaterów zostały na Twoją prośbę zmienione.
Z podziękowaniem za wszystkie opiekuńcze gesty i słowa pociechy.
Był ciepły lipcowy ranek. Można jeszcze było złapać trochę tchu w mieszkaniu osłoniętym szczelnie roletami. Terenia i Ryszard siedzieli przy śniadaniu. Powoli zjadali przygotowane kanapki, jednak w słoiku zabrakło ulubionego majonezu. Teresa podniosła się z krzesła i powoli podeszła do lodówki. Wyjęła ulubiony przysmak męża, który zawsze musiał być tam z naddatkiem, postawiła na stole i ręką lekko musnęła szyję męża. Przytrzymał jej dłoń i powiedział do niej, ale chyba bardziej do siebie.
- Co ja bym w życiu bez ciebie robił Tereniu?!
Zatrzymała się na chwilę, przytuliła do męża i odpowiedziała.
- A ja bez ciebie, co ja bym robiła bez ciebie?
Dokończyli śniadanie i milczeniu. Teresa ujęła męża pod ramię, zaprowadziła do pokoju, usadowiła na fotelu, włączyła radio i zabrała się za poranną krzątaninę po domu. Myła naczynia i zerkała na męża, powoli jego głowa pochyliła się na bok i widać było, że drzemie. Wytarła kuchenne blaty, umyła ręce i przysiadła na krześle. Zamyśliła się nad porannymi wyznaniami obojga.
Byli dobrym, dobranym małżeństwem, mimo, że dzieliło ich prawie dwadzieścia lat różnicy wieku. Gdyby tak można było przywrócić przeszłość, te dobre słoneczne dni i upojne noce, gdyby jeszcze raz poczuć się tak szczęśliwą, kochaną… To był dobry, miły i odpowiedzialny człowiek. Szanował ją, mogła na niego zawsze liczyć. Był partnerem na życie, rozumiał ją i wspierał. Tak było, ale teraz rozdzielała ich choroba, Ryszard cierpiał na demencję starczą i inne dolegliwości. Bywały dni, że do męża nie było dostępu, dlatego tak ceniła te krótkie chwile wzajemnego zrozumienia.
Pracowali kiedyś razem, przyjaźnili się, zwierzał się jej z kłopotów w domu, w końcu rozwiódł się z żoną, a właściwie to żona od niego odeszła, i wtedy nawiązała się pomiędzy nimi nić zrozumienia. Teresa wcale już nie była tak młoda, miała około trzydziestu lat i to było tak, jakby na niego całe życie czekała. Miała kilka przelotnych związków, ale mijały i były bez znaczenia. Teraz zrozumiała, że może istnieć więź między kobietą i mężczyzną, która łączy miłość, szacunek i wzajemne zrozumienie. Dostali mieszkanie zakładowe, urządzili się. Mąż potrafił zrobić wszystko, prawdziwa złota rączka, na dodatek był precyzyjny, dokładny i nie zwlekał tygodniami, aby naprawić przysłowiowy zlew. Przyszedł na świat syn, ich wielka duma i pociecha. Niczego im do szczęścia nie brakowało.
Terenia zajęła się wychowaniem syna. Rozmawiała z nim dużo, starała się przekonać go, gdy pojawiał się problem, nie stosowano wobec niego przemocy i to dawało efekty. Wyrósł na mądrego człowieka, szanującego innych ludzi.
Mamo – zwrócił się kiedyś do niej z pytaniem.
– Czy w naszym domu jest normalnie? Jak słucham swoich kolegów, to wydaje mi się, że jesteśmy jacyś inni. W ich domach są kłótnie, krzyki, bicie dzieci, a u nas tego nie ma, prawda?
- Prawda synu, nie ma powodu, aby tak postępować wobec ciebie. Sam wiesz, że gdy wszyscy przedstawią swoje racje, można dojść do ustępstw i porozumienia.
- Mamo, to u nas chyba jest normalnie, prawda?
Tak, to była prawda. Niekiedy naczynia stały w zlewie, a ona rozmawiała z synem, to było dla nich najważniejsze, wyjaśnić wszystko i porozumieć się. Z mężem także dużo rozmawiali, wspólnie spędzali czas, ale oni rozumieli się bez zbędnych słów. Syn dorósł, założył rodzinę, mieszkali wspólnie i jakoś zawsze się dogadywali. To było dobre życie, i jest, ale choroba zmieniła jego tok.
Najpierw zachorowała Terenia, na serce, znalazła się w szpitalu. Dla Ryszarda to był szok. Od tego zaczęła się jego choroba. Zaczął się wycofywać, żył swoim życiem. Wszyscy otoczyli go troską i zrozumieniem. Trzeba było zawsze na niego uważać - a to chciał wyjść przez okno, gdyż uważał, że to są drzwi, a to pakował plecak do wyjazdu… Zdarzały się różne sytuacje, jednak zaakceptowano jego chorobę i rodzina otoczyła go miłością, tak jak dawniej. Szczególnie rozumiała to Terenia, za te wszystkie dobre chwile i lata, teraz z oddaniem otaczała męża miłością i opieką. Nie było ławo, ale nie poddawała się. Zawsze pomagał jej syn i synowa. Trzeba było ojca wykąpać, z tym sama sobie by nie poradziła. Teraz znowu zdarzył się jej pobyt w szpitalu. Syn i synowa pracowali, wnuczka pomagała, jak mogła, ale przecież to było jeszcze dziecko i na dodatek dziadek chciał nią dyrygować jak dawniej, gdy była malutka. To ona żyła w normalnym świecie i nie dało się to podporządkować wymaganiom dziadka. Bała się z nim sama zostawać. Gdy Terenia była w szpitalu, jej siostra przejęła pieczę nad Ryszardem, aby ustrzec przed stresem przebywającą w domu wnuczkę. Teraz Teresa już jest w domu, czuje się prawie dobrze i daje sobie jakoś radę, gdy do południa zostaje sama z mężem.
Wyrwał ją z zadumy dzwonek do drzwi. Przyszli koledzy męża, aby pomóc jej znieść go po schodach i usadzić na wózku inwalidzkim. Była taka ładna pogoda i chcieli ich odwieź na działkę.
- Jak tam Ryszard? Gotowi jesteście do wyjazdu? – padały pytania. W domu zrobiło się gwarno. Ryszard się obudził. Teresa chciała ich częstować herbatą, ale odmówili,
- Jedziemy, szkoda dnia. Prowiant już wcześniej był uszykowany, wszystko przygotowane. I pojechali. Na miejscu usadowili Ryszarda w cieniu altanki, chwilę posiedzieli i obiecali przyjechać pod wieczór, aby chorego wnieść do domu. To byli lojalni koledzy i przyjaciele z dawnych czasów, z pracy i wspólnych wypraw na ryby. Rozumieli, że nadszedł czas, że trzeba pomóc.
Ryszard drzemał, coś tam mówił do siebie, wołał Terenię, jadł obiad i powtarzał głosy wilgi gwiżdżąc z nią na przemian. Uśmiech od czasu do czasu gościł na jego twarzy. Teresa nie miała tam wiele do zrobienia, syn i synowa postarali się o uporządkowanie działki, gdy ona była w szpitalu. Pobyt wśród znajomych grządek, w otoczeniu zieleni drzew był wielką odskocznią od codzienności. Dzień minął szybko i warkot samochodu wyznaczył godzinę powrotu. Zbierali się niespiesznie z żalem żegnając ten ukochany dla nich zakątek.
Chorego usadzono na tylnym siedzeniu, opiekował się nim jeden z kolegów, Terenia usiadła obok kierowcy. Zachód słońca maił niebo, a ona patrzyła na ten cud przyrody rozmyślając o tym, jak cenny jest czas. Teraz to rozumiała. Przymknęła oczy i widziała tego przystojnego, wysokiego mężczyznę patrzącego na nią z radosnym błyskiem oczu i siebie, eteryczną blondynkę, roześmianą, szczęśliwą i nie martwiącą się tym, co los jej przyniesie. Życie wtedy było takie proste i łatwe. Teraz przemykała przed jej oczyma przeszłość i teraźniejszość, a przyszłość, bez względu, jaka ona będzie, chowała się w blasku znikającego za horyzontem słońca.
Byli razem,zawsze razem, i tylko to się liczyło. Dana im była miłość aż po kres.
Powroty
W oparciu o prawdziwe wydarzenia
Czerwona róża.
Odwracałam kartki książki, którą zamierzałam kupić. Byłam już prawie zdecydowana aby ją nabyć, gdy do księgarni wszedł przystojny, starszy pan z piękną czerwona różą w ręku. Pomyślałam sobie, ktoś ma imieniny albo to wyraz wdzięczności za pomoc w odszukaniu jakichś materiałów. Patrzyłam z nutką nostalgii na taki wyraz uznania, jako, że niezbyt często coś takiego się zdarza. Pan ten wręczył kwiat kobiecie za ladą, ukłonił się i odszedł wyprostowany, zadowolony, lekko uśmiechnięty. Oczy wszystkich obecnych odprowadzały go z uznaniem. Dżentelmen w starym stylu – pomyślałam, chyba nie tylko ja jedna.
Kupując książkę zapytałam mimochodem - teraz panią z czerwoną różą - czy może obchodzi imieniny. Stwierdziła, że nie. Zapytałam o pana z różą. Uśmiechnęła się.
- Pan ten podobno wypatrzył mnie kiedyś na ulicy, wytropił miejsce pracy i teraz dostaję kilka razy w roku czerwoną różę. Podobno róża to gest wdzięczności za to, że jest podobna do jego dziewczyny z lat młodości!
Miał chyba co wspominać, gdyż pani obdarowana czerwoną różą, była ładna, zgrabna, miła i pełna kobiecego wdzięku. Musiałam dotrzeć do sedna sprawy, zbyt zainteresowała mnie ta historia.
Pan Janek, lata młodości.
Pan Janek wspomina. - Przyjechałem kiedyś na wakacje do małej, zapyziałej mieściny, do ciotki Ziuty, siostry mamy. Nie miałem co ze sobą zrobić, kasa świeciła pustkami, i chętnie skorzystałem z zaproszenia ciotki. Razem pracowaliśmy w ogrodzie, wieczorem siadywaliśmy na werandzie i graliśmy w warcaby. Ciotka smęciła na temat swoje młodości, wspominała męża. Z początku było nawet znośnie, ale po kilku dniach miałem dosyć. Chętnie robiłem zakupy, spacerowałem wieczorami po rynku, wypatrywałem jakiejś atrakcyjnej dziewczyny, bez powodzenia. Któregoś dnia ciotka powiedziała, z takim jakimś dziwnym uśmiechem.
- Jasiu, dojrzały już czereśnie. Może byś poszedł do Zagadowskich i kupił ze dwa kilo. Tam trzeba samemu urwać, mnie będzie trudno, a tobie nie sprawi to chyba trudności.
- Chętnie ciociu, ale gdzie oni mieszkają?
Ciotka lepiej od GPS-u przedstawiła trasę. Wziąłem torbę do ręki, pieniądze i poszedłem po czereśnie. Nucąc pod nosem „Błękitną rapsodię” Gershwina, która brzmiała mi w uszach- musiałem słuchać jej codziennie, ciotka ją uwielbiała. Kopiąc nogą kamyk, napotkany na drodze, dotarłem do Zagadowskich. Otwierając furtkę powitany zostałem przez psa właścicieli głośnym szczekaniem. Z domu wyszła starsza pani, okrąglutka, uśmiechnięta i przyjazna całemu światu. Przywołała psa przekrzykując jego szczekanie: - Malin do nogi. Malin!
Malin niechętnie odstąpił od moich spodni. Czuł się jednak zobowiązany wobec staruszki. Przedstawiłem się, powiedziałem że przychodzę z polecenia ciotki Ziuty Zapędowskiej i chciałbym kupić dwa kilogramy czereśni.
- Och! – powiedziała staruszka. Dla Ziuty będą czereśnie za darmo, tylko trzeba je samemu zerwać. Proszę przejść obok szopy i dalej już pan da sobie sam radę.
Podziękowałem - opowiadał pan Jan –i skierowałem się we wskazanym kierunku. Towarzyszył mi Malin, teraz już jako przyjaciel, łasząc się do moich nóg. Pogłaskałem go po głowie, spojrzałem w jego ślepia i zgodnie weszliśmy do ciągnącego się daleko w pole sadu. Na skraju rosło kilka drzew czereśniowych obleganych przez zbierających owoce ludzi i szpaki, które nie rezygnowały z darmowego poczęstunku. Opędzano się przed nimi waleniem w jakieś domowej roboty marakasy, co i tak niezbyt pomagało. Podszedł do mnie jakiś pan, jak się okazało właściciel sadu. Powtórzyła się ceremonia powitania. Wskazał drzewo, z którego mam zrywać czereśnie, ale powiedział, że nie ma już dla mnie drabiny i muszę sobie jakoś radzić. Wspiąłem się na gałęzie zmierzając na czubek drzewa, gdzie owoce były najbardziej dorodne. Spojrzałem przez gąszcz liści i owoców na zrywającą czereśnie z drugiej strony drzewa dziewczynę i zamarłem. O mało bym nie spadł! Była piękna! Rusałka, bogini, zjawa! Piękna cera, cudne oczy, śmiejące się usta i gąszcz wijących się nad czołem ciemnych włosów…
Powiedziała: - Hej!
Ledwo coś jej odpowiedziałem. Rwałem czereśnie wgapiając się w nią, co ją trochę zawstydzało. Właściciel sadu zawołał do niej z dołu aby podała koszyk. Zeskoczyła szybko na ziemię, a ja za nią. Nie pamiętam ile miałem zerwanych czereśni, ale takiej okazji bym nie przepuścił. Odzyskałem jakoś mowę. Podziękowałem właścicielowi za czereśnie i za wszelką cenę chciałem porozmawiać z dziewczyną. Nawet chętnie oprowadziła mnie do furtki. Powiedziała, że przyjechała na wakacje do wujostwa i teraz pomaga w zbiorze owoców. Umówiliśmy się na wieczorny spacer nad rzekę. Biegłem do domu ciotki jak na skrzydłach. Podejrzewałem, że wiedziała o przyjeździe Zosi i dlatego zapragnęła czereśni. Byłem jej za to wdzięczny.
To były najpiękniejsze wakacje w moim życiu, pełne uniesień, młodzieńczego zauroczenia i radości. Szybko minęły. Nie spotkaliśmy się już nigdy więcej z Zosią. Każde z nas poszło swoją drogą, ale do dzisiaj noszę w pamięci, i chyba w sercu, obraz Zosi.
Pan Janek spoufalony ze starością.
Zostałem na tym świecie sam. Żona zmarła, syn zginął tragicznie w wypadku. Rodzeństwa nie miałem. Los przywiódł mnie do miasta B. Jak większość ludzi biegałem z obłędem w oczach za czymś, czego nie ma, zapełniając czas muzyką, literaturą - nawet sam pisząc - uciekając w ten sposób przed samotnością. Kiedyś na ulicy spotkałem panią podobną jak dwie krople wody do mojej Zosi z młodości. Wulkan uczuć, uśpiony dotychczas, wybuchł ze zdwojoną siłą. Oplotły mnie wspomnienia. Chodziłem za tą panią, odkryłem gdzie mieszka, widziałem jej męża, dzieci, dotarłem do miejsca pracy, ale przecież nie jestem obłąkańcem! Stałem kiedyś w deszczu przed jej domem, ja król życia w młodości, teraz już starzec. Padało i padało, paliłem papierosa za papierosem i zrozumiałem, że muszę wrócić do rzeczywistości. To, co było, minęło, jest tu i teraz. Nie mogę narażać innych ludzi na stres i pogrążać samego siebie. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła północ. Niedopałki leżące obok mnie na ziemi znaczyły czas, jeden jeszcze wpatrywał się we mnie czerwonym żarem. Na szczęście zgasł zalany deszczem. To był koniec moich wspomnień. Latarnia rzucała koliście smugi światła, deszcz zacinał, odszedłem już spokojniejszy do mojego samotnego życia, do pustego mieszkania. Zostawiłem sobie tylko prawo do czerwonej róży. Kilka razy w roku zanoszę ją pani w księgarni. Powrotów nie ma, są tylko złudzenia.
Naznaczone trudną miłością
Dojeżdżając do M. już z daleka zobaczyć można dominującą nad okolicą wieżę kościoła. Wieś spięta ciemną smugą boru i połyskującej w słońcu tafli wody, rozciąga się wzdłuż skrzyżowanych dróg w męczeńskiej woli przetrwania. Zbiornik, błogosławieństwo chroniące przed powodziami, które kiedyś nawiedzały te tereny na wiosnę, a często i latem, wchłonął urok Warty, pogrzebał tajemnice dworu i przyległych osad, przerzedził mieszkańców.
M. mają jednak swoją duszę. Trwają już od XII wieku. Kiedyś wieś tętniła życiem, teraz skarlała nieco, przycichła, ale nie wyzbyła się swego uroku. Pachnie wiosną bzami i jaśminami, latem mami akacjową wonią przyciągając pasjonatów ciszy i pięknych krajobrazów. „To miejsce to nie punkt na mapie - to skrawek mojego serca". To tutaj dwie Józefy, moja babka i ciotka naznaczone zakazaną miłością, przeciwstawiły się całemu światu idąc za głosem serca.
***
Nazwa wsi pochodzi od właścicieli tych ziem herbu Abdank, o których wzmianki pojawiły się już w XIV wieku. Mieszkańcy zamku, po którym zostały tylko zarysy fosy, a później dworu pobudowanego na skarpie dla ochrony przed wodą, gdyż Warta to kapryśna rzeka wędrująca niczym pątniczka przez całą pradolinę, przez lata żyli spokojnym i dostatnim życiem niczym się szczególnie nie wyróżniając. Ostatni właściciel, fundator kościoła, brał aktywny udział w Powstaniu Styczniowym i tutaj prawdopodobnie został zabity przez Moskali, on, lub któryś z jego synów, gdyż dwór sprzyjał powstaniu. Żona zamordowanego opuściła domostwo i nigdy już tutaj nie wróciła. Dwór sprzedano. Ostatnim jego posiadaczem był mój pradziadek. Wyzbył się z bliżej nieznanych powodów pięknego, zasobnego folwarku i zakupił posiadłość w M., idąc chyba drogą wypełnienia się losów. Dwór uległ częściowo zniszczeniu w czasie walk, zajął więc rozległą oficynę, której część i tak rozebrał, nie mogąc ujarzmić nawiedzających jedno z pomieszczeń - duchów...
W tym samym czasie do M. sprowadzili się także rodzice Józefy, mojej babki, korzystając z okazji, że po powstaniu wieś zyskiwała nowe oblicze. Nabyli działkę wydzieloną po parcelacji ziem dworskich, wybudowali dom. Dziadek w trosce o los dzieci, wyjeżdżał jeszcze do Ameryki i dokupował za zarobione pieniądze ziemię. Na tym nowo oswojonym dla obu rodzin miejscu spotkało się dwoje młodych ludzi- Franciszek- syn właścicieli dworu, przyszły jego dziedzic, gdyż trzy córki miały dostać posag i zostawić jemu dziedzictwo i Józefa, córka włościańska, która Petroneli, matce Franciszka, wydała się wielce niestosowną partią.
***
Józia weszła krokiem młodości w wiosnę 1908 roku. Idąc drogą przez wieś mrużyła oczy w karcącym blasku słonecznych promieni. Pod przymkniętymi powiekami chowała marzenia o spotkaniu Franciszka. Przyciągał ją gorzki zapach kwitnących śliw docierający aż tutaj znad drogi wiodącą do dworu. Pachniał nim... Namiętnie wdzierał się w jej włosy, lgnął do rozdygotanych ust i oszałamiał.
Zaczęli spotykać się rok temu. Najpierw przypadkowo, gdy ona biegła nad rzekę pędząc stado gęsi lub gdy zbierała na łące zioła. W niedzielę wypatrywał jej wśród ludzi w kościele ze swojej ustawionej bliższej ołtarza ławki i nie mógł od niej oderwać oczu. Pani Petronela krzywym okiem spoglądała na dziewczynę i zabroniła spotkań, to jednak tylko wzmogło jego wolę walki o ukochaną. Matka Józi uniosła się honorem i nie pozwoliła córce wychodzić na tańce do karczmy, gdzie Franciszek zaczął teraz zaglądać. Za wszelką cenę chciała wybić jej z głowy miłość, która jak przeczuwała, w przyszłości mogła przynieść tylko ból i łzy. Dziewczyna jednak popłakiwała po kątach, uciekała na spotkanie z ukochanym i w końcu obie strony dały za wygraną. Odbył się ślub. Młodzi zamieszkali w domostwie Józi, gdyż rodzice wydziedziczyli jedynaka. We dworze obsadzili jego siostrę, a jemu dali jakiś zagon ziemi obok domu żony. Młodzi zbytnio się nie przejmowali. Byli razem, bliscy sobie, pełni szczęścia, zrozumienia i to wystarczyło. Franciszek zabrał się do pracy, założył kaszarnię, hodował bydło, zatrudnił parobków i tylko poczuwał się zawsze do obowiązku aby orać zagony, chcąc przypodobać się teściowej, która uważała, że jest to męski obowiązek. Właśnie ta orka była częstym tematem wspomnień córek babci Józefy. Z biegiem czasu pani Petronela łagodniała, tęskniła za synem, uważając, że dzieje mu się krzywda i widząc go na polu, spieszyła z podobiadkiem, tak to ładnie nazywano drugie śniadanie. Synowa, widząc teściową obok swojego ukochanego, także brała koszyk z jedzeniem i na przełaj przez pola biegła ku niemu furkocąc spódnicami. Franciszek pośpiesznie całował ręce matki, która szybko oddalała się w stronę dworu, aby nie spotkać zazdrośnicy. Obie kobiety nie cierpiały się wzajemnie. Synowa miała żal, że jej nie zaakceptowano, a teściowa nie była w stanie przemóc swojej niechęci. Dzieci z ojcem odwiedzały dziadków, ale Józefa nigdy nie postawiła nogi w progach domostwa teściów.
Mijały lata szczęśliwe i w miarę dostatnie. Wieczorami Józia zapisywała swoje szczęście w łańcuszkach robótek, a Franciszek patrzył z miłością na jej schyloną postać i gładził miękko układające się nad szyją włosy. Nie przeczuwał nawet, że te chwile szczęścia los mu już niedługo zabierze. Zachorował i unieruchomiony artretyzmem spędził kilka lat w łóżku. Medycyna tamtych czasów nie umiała sobie poradzić z chorobą. Franciszek zmarł. Osierocił żonę i dzieci. Nastały trudne czasy. Józefa nie radziła sobie z gospodarstwem, gdyż nigdy nim się szczególnie nie zajmowała robiąc z upodobaniem piękne wełniane chusty, lekkie jak mgiełka, zdobione ażurkami, a dbałość o dzieci i dom składając w pracowite ręce Andrzejowej, wiernej służącej. Nawet wtedy, kiedy było jej najtrudniej, nie zwróciła się o pomoc do teściów. Wyszła dość niefortunnie drugi raz za mąż z rozsądku, który to rozsądek ciągnął się za nią kulą u nogi do końca życia, a teściowie w odwecie zabrali darowaną ziemię, którą kiedyś dali Franciszkowi. Nie troszczyli się też o los sierot, które zaznały biedy i upokorzeń pod opieką ojczyma.
***
Los się jednak wypełniał. Noc gorzała w czerwieni pożogi. Płonęły stodoły w folwarcznym gumnie obok dworu. Zbudowane z solidnych bali, wybuchały coraz nowymi pióropuszami ognia. Skwierczące polana wiatr niósł aż do zabudowań wsi. Mężczyźni z wiadrami wody na drabinach trwali w pogotowiu, aby szybko gasić zarzewia pojawiających się na dachach płomieni. Józefa stała na skraju przydomowego ogrodu patrząc ze ściśniętym sercem na zniszczenia, jakie niósł ogień. Padające u jej stóp głownie syczały mściwie:
-to za Żyda, któremu musiałaś wydzierżawić sad, aby starczyło na lekarstwa dla Franciszka,
-to za ziemię, którą zabrano sierotom,
-to za twoje upokorzenie,
-to za stroje córek, kiedy wam już nie starczało na chleb...
-Dosyć, już dosyć, krzyczało zbolałe serce Józefy... Kochałam, byłam kochana i za te chwile szczęścia wybaczam wszystko.
Ogień był jednak nieubłagany, niszczył, palił, węglił wszystko do końca, do końca...
***
Córka babci Józefy przejęła po niej imię i nici poplątanych miłości. Połączyła ją z ukochanym studnia, która stała na granicy dwóch siedzib, tej, w którym mieszkała ona, i wujka zatrudniającego parobka do gospodarstwa, oczywiście Józefa. Imię Józef będzie już tej kobiecie towarzyszyć do końca życia. Młodzi zaczęli spotykać się przy studni, gdzie czerpano wodę, a że była najgłębsza w okolicy wyciąganie wiadra trwało dosyć długo przeciągając się ponad miarę od pełnych pożądania spojrzeń. Odkryto szybko ich romans. Chłopak musiał poszukać sobie innego miejsca, a Józefę wydano za mąż, mimo jej sprzeciwu i błagań. Zamieszkała teraz z mężem Józefem u teściowej tegoż samego imienia, nieopodal zubożałego dworu, ciągnąc za sobą nici przeznaczenia. Małżeństwo było bardzo nieudane i skończyło się wraz ze śmiercią męża. Zbiornik wyrównał rachunki likwidując całą wieś Z. i pozostałości po dworskich zabudowaniach litościwie zalewając je wodą, a Józefie łaskawie teraz rzucił w ramiona pierwszą miłość niewypełnioną przy cembrowinie studni.
Spotkali się w niedalekiej Łodzi i nie dali się rozdzielić łącząc się nareszcie świętym węzłem. Małżeństwo było bardzo udane, ale kobiety z tej rodziny mają chyba na czole wypisane miano męczennic. Józef zmożony chorobą lata całe spędził na wózku inwalidzkim. Józefa była dla niego wsparciem, opiekunką i pielęgniarką. Znosiła wszystko z anielską cierpliwością szczęśliwa, że są razem. Kiedy śmierć zamknęła oczy ukochanego i została sama, a los czując, że obdarował ją zbyt hojnie, znalazł sposób na zniweczenie całego dorobku życia. Pożar zamienił w zgliszcza dom, który zbudowała z ukochanym.
Pomieszkiwała u obcych ludzi, samotna i opuszczona, ale wola życia była silniejsza, a i los się opamiętał. Przed kościołem po niedzielnej mszy podszedł do niej Józef, wdowiec, i obejmując ją współczującym spojrzeniem nie ukrywał, że jest gotów dzielić z nią życie. Józefa zbliżała się już do siedemdziesiątki, ale miała dość odwagi aby zawrzeć nowe małżeństwo. Zdołali wspólnie zbudować nowy dom i przeżywali spokojne, pełne miłości dni.
***
Kamienie bruku stuletniej drogi wiodącej przez M., przydeptane stopami całych pokoleń, wbiły się głęboko w ziemię upamiętniając historię kobiet z mojej rodziny idących pod wiatr konwenansów. Gorzki zapach dzikich śliw w niedzielne kwietniowe poranki przyciąga teraz rozproszone po świecie wnuczki i prawnuczki, które zawsze wracają tutaj i wypatrują pod kopułą kościoła swoich Aniołów. Naznaczone piętnem trudnych miłości proszą o dalszą opieką, tak jak to kiedyś czyniły ich poprzedniczki, gdy przekroczona została granica zbyt boleśnie uwierającego cierpienia.
Podzwonne dla Jana
Śmierć kroczy.
Zwiędłymi kwiatami pomarańczy
głowa jej koronowana.
Śpiewa i śpiewa...
Federico Garcia Lorca
Pamięci Jana
I.Szpieg
Najważniejsze dla niej było, aby wyjechać - nieważne dokąd, nieważne czym - byle dalej od miejsca, gdzie kiedyś razem topili spojrzenia w czerni wieczoru, a księżyc drżał odbijając się z rozgorączkowania w wodzie. Przestała lubić to miejsce od kiedy odszedł. Nie winiła nikogo, nie cierpiała katorżniczo, wiedziała tylko, że niepamięć wymaże niepotrzebne emocje i uczucia, zawróci je w inną stronę.
On już taki był - szpiegował ją - wkradał się do jej myśli, zapuszczał w głąb wspomnień i nękał w bezsenne noce. Słyszała często jego szept, tak jakby był obok niej:
- Czujesz, dotykam twojej twarzy, wodzę palcami po cienkiej smudze linii włosów, znaczę linię ust. Dolna warga zarysowana półkoliście drży, naciskam ją palcami, dotykam zębów, lekko przebiegam przez policzki i zastygam w bezruchu, czekam na napięcie mięśni. Twoja twarz jest zawsze w moich myślach, czeka na mnie, dla mnie jest stworzona, uśmiecha się pod moimi palcami, wilgotnieje od szczęścia i wzruszeń, jest tylko moja - mówił nie mówiąc.
Wstawała wtedy z łóżka i przerzucała sterty zużytych już słów, które zgromadzone na kartkach czekały na dotyk jej ręki, a jego twarz, ukryta w kartach książki niespodziewanie wpatrywała się w nią pałającymi oczyma. Zakrywała ją szybko ręką, aby nie widział jej bólu i udręki. Umierała z pragnienia, do którego nigdy by się przed nikim nie przyznała. Dla niego mogła by być nawet Anną Kareniną umierającą z rozpaczy, ale on tego nie potrzebował, więc ofiara byłaby bezowocna.
Słowa wróżki rozpłynęły się już bezładnie w szarości i nic dla niej już nie znaczyły, gdyż sama wiedziała, że musi wyzwolić się z jego mocy, która nie chciała za nic jej opuścić, mimo, że dla niego było to już nic nie znaczące jej poświęcenie, brutalne odepchnięcie jej myśli. Rozumiała to.
Patrzył na nią, ale nie patrzył równocześnie, ścigał ją nie ścigając, śledził nie widząc jej wcale, był blisko i jednocześnie był daleko, wspomnieniem był nie wspominając jej wcale... Była jak niewierny Tomasz, który na zawsze niewiernym miał pozostać.
Nie było już tutaj dla niej miejsca. Postanowiła opuścić wytarte koleiny rozpamiętywań i pójść swoją drogą. Tutaj nie zaznałaby już spokoju.
II. Zawłaszczyć czas
Wczesnym rankiem wyszła z domu. Załatwione codzienne sprawy drzemały w szufladzie z dokumentami, a ona wpatrywała się w krwawiące blaskiem słońca chmury. Było jej na rękę, że ulica świeciła pustkami. Nie chciała spotkać nikogo znajomego, nikogo spotkać nie chciała. Ulica pachniała wodą parującą z asfaltowej nawierzchni. Stada gołębi pełniły dyżur w trawnikowych stołówkach prowadzonych przez emerytów. Tutaj wspólnie witali świt - darczyńcy i potrzebujący wsparcia - które wynikało z rozleniwienia podopiecznych.
Szła prosto na dworzec kolejowy, który był najbliżej. Walizka na kółkach podskakiwała w rytm jej kroków, a niekiedy zatrzymywała się uparcie w wykrocie chodnika i trzeba było jej pomagać pokonać wysoki krawężnik. Przeszklone okna dworcowe obijały rozrzedzone niezdecydowaniem myśli i zapraszały do kasy. Poprosiła o bilet do miasta, gdzie kiedyś przebywał. Musiała przejść się ulicami, które zawłaszczały kiedyś jego czas. Chciała pobyć z fantomami jego myśli, nasycić się oddaloną bliskością.
Pociąg nadjechał punktualnie i zagarnął wszystkich łapczywie, w końcu wypełniał zaplanowane zadanie. Usiadła obok drzwi, gdyż tak wypadło i zagłębiła się w woltyżerkę słów Julio Cortazara. Lubiła jego skojarzenia myślowe i gierki słowne. Zdziwiła się, gdy zapowiedziano sepleniącym dudnieniem stację, do której zmierzała. Uprzejmy młody człowiek zdjął jej walizkę z półki. Spojrzała na niego z wdzięcznością, a on odwzajemnił się uśmiechem. Ciągnąc swój bagaż zmierzała do wyjścia z jakimś odrętwieniem, chyba bała się spotkania z niewiadomym, ale musiała uporać się z przeszłością, która nieproszona, uparcie wracała. Podeszła do stojących w lśniącym szeregu taksówek.
- Zatrzymam się w małym pensjonacie, tak będzie najlepiej - pomyślała.
Pulchna, starsza pani powitała ją uprzejmie, zaprowadziła do pokoju i z góry przeprosiła za wścibstwo kotów ocierających się o nogi. Marcie to akurat nie przeszkadzało, lubiła koty. Weszła do pokoju i zaraz spostrzegła za oknem czarnego kocura, który spał smacznie z nosem zakotwiczonym w skrzynce z pelargoniami. Popatrzyła na niego z szacunkiem - właściciel parapetu i czasu letniego przedpołudnia nie zwracał wcale uwagi na nową lokatorkę, to on tutaj był u siebie. Odeszła więc od okna aby mu nie przeszkadzać i rozpakowując rzeczy, układała plan dnia. Czas uciekał, należało złapać trop. Zadzwoniła pod numer wyszukany w książce telefonicznej i poprosiła o spotkanie, co męski głos po drugiej stronie bez oporów zaakceptował.
Miasteczko było niezbyt duże, ale zadbane i historycznie nabrzmiałe. Ratusz z renesansowym wystrojem, odnowiony, zadawał szyku, schludne uliczki, kawiarenki, ławeczki trwały spokojnie. Jan lubił tutaj kiedyś przyjeżdżać ze względu na ciotkę, która była skarbnicą wiedzy o rodzinie, i wujka - wielce oryginalnego wynalazcę i zbieracza wszystkiego co było przeszłością. Idąc, gubiła się trochę w plątaninie uliczek, jednak pomoc pań parapetówek, które niczym straż miejska trwały na posterunku obyczajów i celebrowania ładu w miasteczku, doprowadziła ją do celu.
Kobiety w małych miasteczkach zawsze wprawiały ją w zdumienie: okno, poduszka na parapecie, łokcie wachlarzowato rozparte i oczy jak dwie lornetki lustrujące przestrzeń. Nic im nie zdołało umknąć! Każdą wolną chwilę trwały na posterunku, więc pojawiająca się nowa osoba była obejrzana, zaszufladkowana i wciągnięta do rejestru.
Domek Oliszewskich rozparł się wygodnie w niedużym ogródku i widać było, że żegna się bez żalu z czasami młodości. Zszarzała fasada chowała się za zielonymi splotami bluszczu, który też wycofywał się już z gry ukazując brązowe oczodoły wypełnione suchymi liśćmi. Smutne okna, niemyte chyba od dawna, wstydliwie skrywały rozmytą w głębokim zażółceniu niegdysiejszą biel koronkowych firanek, ale ogród, który za cichym przyzwoleniem właścicieli przeszedł w stan półdziki, kipiał życiem.
Trawa była tutaj wszechobecna. Jej źdźbła wyrastały z każdego skrawka ziemi. To od niej, gospodyni ogrodu, rośliny wynajmowały przestrzeń, gdy chciały się utrzymać w ogródku. Rozczochrane, zielone kępy, w chwili wolnej od zdobywania przyczółków, przekomarzały się z kwiatami rosnącymi na oślep to tu, to tam i cichły tylko, gdy trzmiele i pszczoły grały z oddaniem i radością hejnał upalnego popołudnia. Bury kot usadowił się na ławce i spał zwinięty w kłębek. Jego działania ogródkowe nie dotyczyły, więc się nie przejmował walką o miejsce. Marta miała złe przeczucia. Dom, który miał jej pomóc w przybliżeniu przeszłości, sam żegnał się już z życiem.
Skrzypot furtki wywołał gospodarza przed dom. Rzadko tutaj ktoś zaglądał, gdyż świat nie ma zbyt dużo spraw do załatwienia ze starymi ludźmi, więc zdziwienie staruszka, gdy zobaczył Martę, przybrało chybotliwy wyraz. Słaniał się w ukłonie raz po raz bez słowa.
- Jestem Marta Radwańska, znajoma Janka Lipińskiego. - Te słowa rozjaśniły twarz pana Oliszewskiego.
- Witam, witam! Zapraszam do środka - mówił, rozkładając szeroko ramiona jak ptak próbujący lądować po długim locie.
Martę owionął zapach, który jak zmora senna miał już ją prześladować przez lata - kwaśny zaduch długo nie wietrzonych pomieszczeń, w których w każdym kącie stały dawne sprzęty, na ścianach wisiały mundury i ludowe stroje, zbroje mieszały się z bronią sieczną, narzędzia rolnicze szczerzyły zęby do kołowrotków i drewnianych cebrzyków, a książki utrudzonymi stosami zalegały podłogi. Było tutaj wszystko, co ziemia kujawska miała do zaofiarowania nienasyconemu poszukiwaczowi...
-Jakie skarby pan tutaj zgromadził - wykrzyknęła, aby ukryć wrażenie, jaki na niej zrobiło zastałe powietrze, które nie pozwalało nabrać głębszego oddechu.
Twarz pana Tomasza zajaśniała jak kropla deszczu w słońcu i już gestem zapraszał do przepastnych swych zasobów, ale Marta zdołała odwlec tę chwilę mówiąc:
- Wiem, że Janek bywał u państwa i o nim chciałam porozmawiać, ale wszytko co pan zgromadził obejrzę z przyjemnością - powiedziała przytomnie, co skierowało kroki pana Tomasza w zamieszkałą stronę domu.
- Oczywiście, zapraszam - powiedział otwierając drzwi do pokoju.
Marta podążyła za nim skwapliwie i z ulgą odetchnęła. Pokój wyglądał normalnie - umeblowany stylowymi meblami, jasny i przestrzenny, żył jak się okazało, swoim życiem. Widocznie nie ukryła należycie zdziwienia w oczach, gdyż pan Oliszewski pospieszył z wyjaśnieniem.
- Moja żona, gdy jeszcze żyła, zastrzegła sobie część domu do normalnego zamieszkania i tak już zostało, nie mogę sprzeciwiać się przecież woli mojej Marysieńki - prawda?
- Pani Oliszewska już nie żyje? Tak mi przykro - powiedziała Marta, uśmiechając się smutno. - Jest pan chyba bardzo samotny, gdyż jak pamiętam, nie mieliście państwo dzieci?
Pan Tomasz pokiwał tylko głową i zapytał, czego Marta się napije. Proponował ziołowe herbatki z własnego ogródka, co gość skwapliwie zaakceptował. Na stole pojawiła się cukiernica z jakąś dziwną dźwignią i dwa kubki, a kiedy parujący dzbanek z herbatą miętową ustawił się obok, przy wydatnym udziale Marty, pan Tomek zagadnął o Jana.
III. Pinokio
- Jan nie żyje - powiedziała Marta.
Na chwilę zapanowała cisza. Pan Oliszewski powoli zaczął wstać z krzesła. Poderwała się też i okrążając stół pobiegła w jego stronę. W jednej chwili stała się małą, skrzywdzoną dziewczynką, wargi jej drżały, a z oczu ciekły łzy. Objął ją ramionami i przytulił... Potrzebowała tego czułego gestu od kogoś, kto znał Jana.
- Płacz dziecko, płacz, łzy najprędzej wymyją smutek z twojej duszy - powiedział aby jakoś ją pocieszyć.
Rozszlochała się na dobre i przylgnęła do jego piersi. Spoglądał na nią z rozrzewnieniem i czułością. Była taka bezradna i śliczna zarazem.
Zerkał na jej ciemne włosy rozsypane teraz na jego ramieniu i myślał o Janie. Zawsze mu się nie układało z kobietami i jak nareszcie spotkał kogoś dla niego przypisanego, musiał odejść...
Sam się rozczulił i bał się, że zaraz się rozpłacze, aby ukryć wzruszenie powiedział:
- Nie jestem przecież Pinokiem i moje serce nie z drewna, uspokój się dziecko!
Marta uśmiechnęła się przez łzy i zaczęła wycierać oczy. Nos pana Tomasza przypominał długością nos drewnianego kłamczucha i nie wiedziała do końca, czy żart odnosi się do uczuć czy do wyglądu gospodarza. Usiedli znowu za stołem i pan Tomek rozpoczął opowieść o Janie.
- Przyjeżdżał kiedyś często, już jako mały chłopiec, z rodzicami. Bawił się z chłopakami z sąsiedztwa. Prali się nieraz tak, że trzeba było ich rozdzielać, ale żyć bez siebie nie mogli. Janek szczególnie lubił Grzesia, imponował mu, starszy był i umiał już grać na fortepianie. Jan niekiedy siadał z nim, ale jakoś mu nie wychodziło, bardziej lubił kopać piłkę. Kiedy miał na to ochotę, a kolegi nie było, gwizdał cicho, aby Grześka wywołać z domu, a ten na takie wezwanie był zawsze gotowy. Ojciec zamykał go w pokoju, aby ćwiczył, ale kto by go tam utrzymał, przez okno uciekał. Obrywał za to, oj obrywał! Ratowałem go nieraz, odprowadzając do domu i łagodząc złość ojca. Później uganiali za dziewczynami...
- Może nie powinienem o tym mówić? - zatrwożył się staruszek pomny na więź łączącą Jana z Martą
- Chętnie posłucham, mnie jakoś nigdy nie opowiadał o swoich podbojach - szepnęła, ale pan Tomasz przycichł i koniecznie chciał pokazać jej swoje wynalazki. Podsunął jej cukiernicę i zademonstrował działanie dźwigni sypiącej cukier do filiżanki.
- Ciekawe, prawda?
Przytaknęła gorliwie i z grzeczności przyjęła defiladę urządzeń służących wszystkiemu i niczemu, ale ich twórca wypinał dumnie pierś i objaśniał wszystko dokładnie. Ocknął się wreszcie i skruszony przepraszał.
- Zmęczyłem cię już chyba?! - powiedział na usprawiedliwienie.
- Cieszę się, że mogłam pana poznać. Jakoś tak lżej mi się zrobiło na duszy. Ruszam w podróż pożegnalną śladami Jana i tutaj zaczęłam wędrówkę.
-Jan już później nie przyjeżdżał - dodał pan Oliszewski - Wydoroślał i nie po drodze mu już było w nasze strony.
Marta pożegnała się dziękując za poświęcony jej czas.
- Czasu to ja mam dużo, tylko sił już nie ma - użalił się pan Tomasz.
Odprowadził Martę do furtki i spoglądał za nią aż nie zniknęła za zakrętem.
IV.Boję się samotności
Marta nie wytyczała trasy odwiedzin, przyjmowała najbliżej obok siebie leżące miejsca jego pobytu. Teraz przyszło jej się zmierzyć z miejscem pochówku Jana. Wybrał miejsce w grobie rodzinnym celowo, gdyż wiedział, że Marta nie spocznie obok niego, gdyż nigdy nie chciała mieć grobu. Urna z jego prochami nie zajęła zbyt wiele miejsca.
-Zawsze ta skromność, która tak obezwładniała ludzi.- pomyślała.
Cmentarz wyglądał jak park, cały w zieleni, rozświergotany ptasio, z akcentem ostrych nawoływań wilgi. Równe szeregi grobów odbierały w milczeniu rozciągnięty pochód samotnych osób, które przyszły tutaj, aby wypełnić swoją samotność. To bywa zawsze najtrudniejsze, pustka jaką zostawiają po sobie ci, którzy teraz pogrążyli się w niebycie.
Czy naprawdę? Czym były więc te sny, które napływały w ciszy nocy do bezbronnej w czasie snu Marty? Dochodziła już do miejsca, gdzie spoczął Jan i postanowiła z nim porozmawiać, tu i teraz. Przystanęła obok nagrobka i jej twarz skurczyła się z bólu - dlaczego, dlaczego... Łzy z trudem powstrzymywane spływały po policzkach. Wytarła je nerwowo i zaczęła zapalać znicz.
Dla Ciebie! - powiedziała stawiając go na płycie. Usiadła na ławeczce, która stała obok grobu. Chwilę siedziała w milczeniu, ale wilga nie dawała za wygraną, przysiadła na drzewie obok i z zacięciem wypowiadała swoje trelowe nowiny. Marta westchnęła głęboko i postanowiła rozpocząć rozmowę.
- Dlaczego wracasz, dlaczego nie dajesz mi spokoju?- pytanie zawisło w pustce więc zaczęła się żalić, niby do siebie, niby do niego.
- Śnisz mi się. Widzę, że szybujesz gdzieś wysoko pod sufitem ogromnego pomieszczenia i uparcie mnie przywołujesz. Bronię się rozpaczliwie i staram się zostać na miejscu, ale ty rozwijasz jasną wstęgę i uparcie namawiasz mnie, abym skorzystała z tego środka łączności z tobą. Budzę się zlana potem. Wyraźnie nie mam zamiaru być tam z tobą. Po chwili znowu zasypiam i czuję czyjąś obecność. Przeraża mnie to!
W Marcie zastyga na chwilę ten niewypowiedziany monolog, przymyka oczy i usilnie chce zrozumieć, czego Jan od niej może chcieć. Przecież po to tutaj przyszła. Cisza tuli ją łagodnie i nagle wszystko staje się jasne - Jan potrzebuje słów, których nigdy nie wypowiedziała, a których on całe życie oczekiwał od niej. Teraz on żali się, słyszy niemal wyraźnie jego głos.
- Całe moje życie to byłaś ty. Kochałem, kochałem jak potrafiłem najlepiej, ale ty przemykałaś się obok, obowiązkiem, a nie miłością.
Cierpiałem. Wiesz jak było mi trudno, ale ty zawsze byłaś ze mną, pomagałeś i wspierałaś, tylko ja nie tego oczekiwałem... Dziękuję za twoje wsparcie, wiem ile dla mnie zrobiłaś. Teraz cierpię za swoją nieudolność i dlatego wracam moja kochana, jedyna, wracam po te okruchy miłości, które miałaś mi dać, ale nie miałaś na to czasu, zajęta innymi sprawami, które bywały dla ciebie ważniejsze.
Marta zdrętwiała z przerażenia. Życie migawkami przemknęło przez jej myśli. Więc ona błądziła, ona, ta pracowita Marta, która tylko wieczorami miewała czas na smutne spacery i przytulenia. Nie czuła się winna, robiła co do niej należało, ale widocznie nie ustawiła spraw w należytej kolejności. Zrozumiała po co tutaj przyszła! Chciała nareszcie powiedzieć kocham, docenić starania Jana, przytulić się chociaż do cienia. Czuła się taka samotna...
Z obawą otwierała oczy... Świat był taki jak przed chwilą, słoneczny i zadowolony z trwania. Natężyła wzrok i zobaczyła w prześwicie alejki postać tak podobną do Jana, że miała ochotę zawołać, pobiec za nią, ale ona wolno odchodziła w zamotaną zieleń żywopłotu i znikała niepostrzeżenie. Zacisnęła odruchowo powieki, a kiedy je podniosła widziała tylko, jak alejka układała cienie gałęzi w geometryczne wzory i cichła w ciepłym majowym powietrzu.
- Och Janie! - powiedziała w pustkę samotności. Zrozumiała, że w tej chwili umierał żal, a została tylko słodka pamięć dni razem przeżytych.
Chora z miłości
Siedziała na ławce przed domem i wpatrywała się jak głupia w sierpniowe, rozgwieżdżone niebo. Zawsze chciała być gwiazdą w marzeniach Olka i spełniać je wszystkie. Z początku nawet to się udawało. Wiedziała szybciej niż on, co będzie dla niego najlepsze. Jemu jednak ta jej czarodziejskość po jakimś czasie wyraźnie się znudziła. Przemykał bokiem, szukał pretekstów aby nie być w domu, nie musiał z nią rozmawiać. Wkładał czystą koszulę, którą dla niego prała i prasowała, jasne spodnie, w których wyglądał najlepiej i znikał. Zostawała sama ze swoimi myślami i pracą, która w znaczący sposób wpływała na umięśnienie jej ramion. Kobieta do pracy!
Teraz jej serce w mroku nocy żaliło się cichutko. Tyle było miłości i oddania, nocy nasyconych pragnieniem i dni jaśniejących radością. Zawsze razem i dla siebie. Dla niej były kwiaty na każdą okazję i te z porywów serca. Sięgali po marzenia łapczywie i przekornie, jakby bojąc się, że nie zdążą się wypełnić.
Pierwsze rysy pojawiły się, gdy dzieci, jej największe szczęście, wypełniły czas. Pomagał jej, lubił być dobrym ojcem, dzieci za nim przepadały, ale jemu czegoś brakowało. Ciągnął go świat teraz dla niej niedostępny. Nie miała ochoty, aby chodzić z nim na koncerty, do kina, odwiedzać przyjaciół. Zamknęła się w świecie zupek i pieluch i było jej z tym dobrze.
Któregoś wieczoru wpadła Anka. Nawet przedtem nie zadzwoniła.
- Wiesz, widziałam Olka w kawiarni z taką wymalowaną pindą!- wykrzyknęła od progu.
Jolę zamurowało.
- Przywidziało ci się chyba. Olek jest na kursie w Jarmolsinie! - powiedziała z przekonaniem.
- Na kursie! Ty idiotko, przejrzyj na oczy. On przechodzi przyśpieszony kurs Kamasutry. Wpatrywał się w nią jak drapieżny zwierz. Kiedy mnie zobaczył, oniemiał, ale szybko się pozbierał, ukłonił się i nawet chciał zagadać, ale ja jakoś nie miałam ochoty. Ten skurwiel cię zdradza!
Jola usiadła ciężko na fotelu, który stał w przedpokoju i służył dzieciakom do ćwiczeń w nakładaniu skarpetek. Siadały tu obie i robiły wyścigi, która pierwsza się upora z tym trudnym zadaniem. Szczęście, że bliźniaczki już spały. Anka chyba wyczuła, że przeholowała, podając takie informacje bez przygotowania. Jola była blada jak ściana. Anka pobiegła do kuchni po szklankę wody.
- Napij się. To pomaga. - powiedziała. Otrząśnij się i pogadajmy. Jestem w końcu twoją przyjaciółką.
Jola przeszła już do drugiego stadium rozpaczy. Łkała. Ręce jej się trzęsły i szklanka dygotała w takt szlochów. Anka wyjęła ją ostrożnie z jej ręki i postawiła na stoliku.
- Do cholery, przestań. Zastanówmy się lepiej co masz zrobić, gdy on wróci do domu.
Oczy Joli rozszerzyły się i pociemniały. Nawet zapomniała o płaczu. On wróci i jak zawsze cmoknie ją leciutko w usta, później pogłębi pocałunek... wyobraźnia podsunęła jej scenariusz powitania męża.
- Nie!- wrzasnęła. Niedoczekanie jego.
Anka trochę się uspokoiła. Nareszcie zaczyna kojarzyć- pomyślała.
Zaczęła podsuwać jej różne warianty rozwiązań problemu, ale przyjaciółka przyjmowała je bez entuzjazmu, więc w końcu zaczęła zbierać się do wyjścia. Mąż marnotrawny po tym spotkaniu w kawiarni może wrócić lada chwila, aby ratować swoją sytuację, i lepiej aby jej tutaj nie zastał.
- Jola, muszę już iść. Jakby co, to zadzwoń. Pogadamy jutro, a teraz idź lepiej spać. Co ma wisieć, nie utonie. Ucałowała zdradzaną żonę i wyszła.
Jola kręciła się chwilę bezradnie po mieszkaniu, w końcu zajrzała do dziewczynek. Spały. Poprawiła poodrzucane kołderki i poszła sama przygotować się do snu. Umyła się dokładnie szorując całe ciało, jakby zmywała wszystkie wieści o Olku. Natarła się balsamem, nałożyła na twarz krem i powlokła się do sypialni. Zasnęła szybko, widocznie zbyt wiele złych nowin zmusza organizm do odpoczynku.
Czuła we śnie, że ktoś ją dotyka. -To Olek - zdążyła pomyśleć. Silne ręce zachłannie wędrowały po jej ciele, miażdżyły piersi, czuła jego podniecenie. Całował ją bez opamiętania. Wcale się nie broniła... Zapomniała o wieściach jakie przyniosła Anka. Była z nim i tylko to się liczyło! Krzyczała z podniecenia, aż zasłonił jej usta ręką, bojąc się chyba, że obudzi dzieci. Był i tylko to było ważne... Przytulona do jego ramienia zapadała w drzemkę, a noc popieliła wszystkie złe wieści i obrzucała je srebrzystym pyłem jego bliskości i wtedy on zaczął się tłumaczyć ze spotkania w kawiarni. Nie chciała słuchać. Kochała go takim, jaki był.
***
Rano jak zwykle Jola odprowadziła dzieci do przedszkola. Dzisiaj wzięła urlop w pracy, aby trochę dojść do siebie. Zamierzała spotkać się z Anką. Ta uprawiała wolny zawód, więc znalazła czas dla niej w dopołudniowych godzinach. Miały spotkać się w ogrodzie botanicznym. Potrzeba było im ciszy i spokoju. Kawiarniane wnętrza nie nadawały się na tego typu rozmowy.
Usiadła na ławeczce w ocienionym miejscu przy wejściu i czekała na przyjaciółkę.
- Miłość jest cierpieniem - kołatała jej w głowie gdzieś zasłyszana maksyma. Czym wobec tego ona jest w tym związku, ofiarą cierpienia czy miłości?! Nie zdołała rozwiązać tego dylematu, gdyż w bramie pojawiła się Anka. Patrzyła z uśmiechem na postać biegacza zdobiącego wejście do ogrodu.
-Jolka, zobacz jak ten gna do przodu, nie przeszkadza mu nawet pęknięta noga. Nagusieńki stoi u bramy i czeka na swoje ofiary.- gadała jak nakręcona. Chciała jakoś rozładować sytuację, gdyż nie wiedziała co może od przyjaciółki usłyszeć po wczorajszych wydarzeniach.
- Jak poszło z Olkiem? - zaczęła po solidnej porcji cmoków i zapewnień o niezmienionym wyglądzie Jolki.
- Anka, daj spokój! Wzięłam urlop, gdyż już nie mogę wytrzymać w pracy. Chyba znajdę sobie jakąś inną. Nie tylko ty widziałaś Olka z tym czupiradłem. Kiedy Zośka napomknęła mi o tym, nie kryłam, że nie wiem. Dowiedziałam się nawet dużo więcej. Zośka postanowiła mnie zapoznać z podwójnym życiem mojego męża, gdyż dłużej z jakiegoś powodu nie chciała już milczeć. Widocznie żony są ślepe tak długo, aż nie nastąpi przedłużenie gatunku. On już podobno od początku naszego małżeństwa lubił mieć dwie na raz. Bez trudu wymieniła mi imiona moich konkurentek. Dobrze, że wczoraj mi to wszystko powiedziałaś. Przygotowana na uderzenia, byłam silniejsza w odbiorze złowieszczych wieści. Postanowiłam sprawdzić prawdziwość słów Zośki. Znalazłam numer telefonu jednej z nich i zadzwoniłam. Wyszłam na zewnątrz, aby nie mieć widowni. Odebrała jakaś kobieta. Przedstawiłam się i wyczułam niepokój w jej głosie, ale brnęłam dalej. Zapytałam wprost czy spotykała się z moim mężem i wiesz co usłyszałam?! Ona zaczęła wymyślać mu od najgorszych, gdyż ją zostawił i zakochał się w jakiejś innej. Oniemiałam! Miałam sojuszniczkę, bratnią duszę w niedoli. Obydwie zdradzone kobiety przeciwko temu samemu samcowi! Tamta zakończyła uroczym stwierdzeniem, nie przebierając w słowach:
- Lepiej żeby zdechł, zanim mnie tak zranił! Wobec takiego argumentu byłam bezsilna, gdyż ja aż tak źle mojemu mężowi, mimo wszystko, nie życzę!
Po tej tyradzie Jolka zamilkła i patrzyła na Ankę oczekując wsparcia. Ta zdołała tylko wykrztusić:
- O kurwa! Co ty teraz zrobisz? Ale tego Jolka też nie wiedziała, więc chwilowo zamilkła.
Motyle rozpoczęły przedpołudniowy oblot traw i kwiatów, pszczoły brzęcząc wypełniały swoje obowiązki, słońce grzało niewzruszenie i kładło się blaskiem na całych połaciach wykoszonych trawników. Nad stawem porośniętym nenufarami, które z ufnością otwierały kielichy do życiodajnego światła, przechadzał się białonogi bocian, za którym z wyrazem uwielbienia dreptała kaczka krzyżówka i to zwróciło uwagę przyjaciółek. Wstały i powędrowały cienistą aleją w kierunku stawu. Anka podjęła rozmowę.
- Czy po tym wszystkim ty go jeszcze kochasz? - spytał wprost aby mieć jasny osąd sytuacji.
- To jest właśnie najgorsze, że kocham i jest mi z nim dobrze w łóżku jak z nikim innym! - ze łzami w oczach powiedziała Jolka.
- No nie, porąbana jesteś kompletnie! On cię zdradza, a ty go kochasz! A z kim ty jeszcze w łóżku byłaś?! Znam cię przecież. Jakaś miłość w siódmej klasie, kiedy patrzyliście na siebie cielęcym wzrokiem i pisaliście liściki, a później Olek, Olek, Olek! Ty nawet nie wiesz jak smakują inni faceci. Odejdź od niego i już. On się nie zmieni! Ale tutaj Jolka była twarda i nieugięta. Męża nie zostawi, to ojciec jej dzieci, ślubowała na dobre i złe, on się zmieni i posypała się cała litania cnót, które chyba widziała tylko ona, żona, gdyż Anka ich jakoś nie dostrzegała. Pamiętała za to jak Olek zaczął się do niej dostawiać na jakiejś imprezie i chciał ją usilnie zaciągnąć do łóżka, ale usłyszał od niej krótkie - Wal się!- i zakończył umizgi. Bał się może, że powie Jolce, ale ona tego nie zrobiła ani przedtem ani teraz, żal jej było przyjaciółki. Dochodziły właśnie do nenufarowego stawu i postanowiły zatrzymać się w małej kafejce, gdzie serwowano lody i napoje. Usiadły trochę już zmęczone upałem przy stoliku ukrytym pod parasolem. Zwilżając gardła soczkiem owocowym spoglądały na rudego kota, który leżał rozciągnięty na zimnej podłodze na środku przejścia i nawet nie reagował na ludzi.
- Temu to dobrze- powiedziała Anka. - Ma którą chce, albo która jego chce, a później już tylko święty spokój! Nawet Jolka się uśmiechnęła. Lubiła koty, a ten był wyjątkowo okazały. Prawdziwie koci macho. Wygłaskały kota i poszły poszukać innego miejsca do rozmowy. Wybrały ławeczkę koło fontanny. Nie żałowała pylistej, wodnej rosy. Anka wystąpiła z nową strategią.
- Jak już nie opuścisz go, głupia Penelopo i będziesz czekać na jego powroty z podróży do innych kobiet, to chociaż go zdradź! Jesteś atrakcyjną kobietą. Faceci wpatrują się w ciebie, tylko ty tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć. Z tym nie będzie kłopotu. Jolka wytrzeszczyła ze zdumienia oczy.
- Ja? Anka co ty pleciesz! Ja nie jestem w stanie nikogo zdradzić. Szybciej bym umarła.
- No to teraz wiem dlaczego Oluś się ciebie trzyma. Ma zadbany dom, dzieci, wikt i opierunek i głupią, wierną żonę. Facet się nieźle ustawił! Wiem, co zrobimy. Jak już chcesz z nim być, bądź. Twoja sprawa, ale musisz zacząć ratować swój honor. Godność zdradzonej żony też się liczy. Wejdziesz na portal randkowy i przygruchasz sobie jakiegoś faceta. Niczym ci to nie grozi. To będzie tylko wirtualna znajomość, ale może wtedy sama poczujesz jaki słodki smak ma zdrada, nawet taka internetowa.
Jolka przetrawiała pomysł i nagle pojawił się na jej twarzy chytry uśmiech.
-Na to może się na to zdobędę. Mogę spróbować. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Przyjaciółki przypieczętowawszy tym postanowieniem spotkanie, rozstały się. Obiecały sobie, że będą w stałym kontakcie i Anka otrzyma informacje z pierwszej ręki, gdy Jolka już kogoś znajdzie.
***
Jolka wyszukała kilka portali, zalogowała się, napisała o sobie to i owo, nawet niezbyt pochlebnie, aby nie wzbudzać zbyt wielkiego zainteresowania, gdyż przecież nie szukała tutaj stałych związków, chciała tylko ciepłych słów, pocieszenia i wsparcia. Internet to gąszcz możliwości, ale i zasadzek, które mogą wcale nie być miłe. Słyszała o takich nieudanych znajomościach internetowych. Ona jednak nie miała zamiaru zdradzać swoich tajemnic, chciała tylko poflirtować i zobaczyć jak to jest, gdy jakiś inny mężczyzna zainteresuje się nią. Propozycje posypały się jak z rękawa. Była sama tym zdziwiona. Widocznie jest tutaj więcej takich jak ja - myślała - szukają szczęścia wirtualnego, gdy rzeczywiste ich omija. Wybrała kilka propozycji i zaczęła odpowiadać przyszłym wyimaginowanym kochankom. Pisała czułe maile i czekała z wypiekami na twarzy na odpowiedzi. Wieczorami, kiedy dzieci już spały, a Olek wędrował gdzieś bokami, ona tkwiła przy komputerze. Zasmakowała w tym internetowym zauroczeniu tak bardzo, że nawet nie przejmowała się zbytnio swoim mężem. Miłość wirtualna nabierała zapachu maciejki, która nocami mami najbardziej. Dostawała to, co było jej najbardziej potrzebne, zapewnienia o uczuciach i całe połacie urokliwych słów. Nie to było ważne, że mogą były kłamliwe, ważne było to, że ktoś je pisał dla niej! W końcu naprawdę się zakochała. Teraz już nie informowała Anki o wszystkim, ale ta widziała po jej oczach, że coś się dzieje i taktownie odsunęła się ze swoją dociekliwością na pobocze. Najważniejsza przecież była Jolka!
Pisali do siebie codziennie. Zwierzali z najintymniejszych spraw, ze swojej tęsknoty i realnego braku siebie. Jolka nie chciała nawet słuchać o spotkaniu. Bała się. Skąd mogła wiedzieć, że wszystko co o sobie mówi jej ukochany jest prawdziwe. Sama przecież mijała się z prawdą nie mówiąc wszystkiego o swojej sytuacji rodzinnej. Nie miała na to odwagi. Z biegiem czasu, kiedy odkryła więcej tajemnic działania Internetu doszła do wniosku, że jej ukochany ma ją w odwodzie na pustostany, a tak naprawdę łapie po drodze nadarzające się okazje i kocha się do utraty przytomności w innych kobietach. To jej akurat tak bardzo nie przeszkadzało, gdyż miała już trening w tej dziedzinie, ale ochłonęła na tyle, że zdołała wycofać się z tej znajomości. Spełniła ona swoje zadanie. Nadarzyła się w czasie dla niej trudnym i teraz ona Jolka, miała już odwagę powiedzieć swojemu mężowi- Won!
Złożyła wniosek o rozwód. Wystawiła walizki Oleczka za drzwi i była nieugięta. Wszystkie prośby i przeprosiny męża odrzucała z całą stanowczością. Przychodził kilkakrotnie, dzwonił, pojechał nawet ze skargą do jej rodziców, ale ją już nic nie wzruszało.
Któregoś dnia była akurat u niej Anka. Rozmawiały o internetowych przygodach Jolki. Anka zaśmiewała się do łez, gdy słuchała jak to jej przyjaciółka przyłapywała na zdradzie swojego internetowego kochanka. Stwierdziła, że Jolkę chyba zdradzają wszyscy. Takie widocznie jej przeznaczenie życiowe i tylko czekać, aż ukochany pekińczyk wprowadzi się do sąsiadów i będzie pomieszkiwał to tu, to tam, aby dopełnić miary. Właśnie wtedy do drzwi zapukał Olek z ogromną wiąchą kwiatów, mając nadzieję, że tym razem jakoś swoją uległą do tej pory żonę, ugada.
-Joluniu! - zdołał wykrztusić zza bukietu. Wszystko się zmieni, zobaczysz. Potrzebuję ciebie i dzieci, kocham was - pojękiwał.
Jolunia zdecydowanie odrzekła. - Zakochałam się. Z nami wszystko skończone.
- Ty! A kto by cię chciał. Jesteś przecież moją żoną.- odparł zaskoczony obrotem sprawy, jeszcze póki co, wyleniały mąż
- No widzisz, znalazł się jeden taki. Spływaj! I najpierw Olek, a później wiącha, zbratani losem odepchniętych, wylądowali na korytarzu.
-Uf! Odetchnęła Jolka. Nareszcie pozbyłam się już chyba na zawsze tego palanta.
Anka przygarnęła przyjaciółkę serdecznie. - Jola, zaczynasz nowy rozdział w swoim życiu. Proszę cię tylko o jedno. Zanim się kiedyś zakochasz, to najpierw weź bukiecik fiołków, gdyż to twoje ulubione kwiaty, wepnij we włosy, stań obok ukochanego i spójrz w lustro. Gdy zobaczysz obok siebie zwielokrotnioną jego postać, daj sobie spokój.
Jolka tylko się roześmiała. Chyba przez pewien czas nie będę się przeglądać w lustrach.
***
Olek wyniósł się z domu zupełnie. Zostawił mieszkanie, samochód. Czuł się winien, ale i wolność pachniała mu widocznie nowością. Z dziećmi spotykał się rzadko i najczęściej u rodziców Jolki.
Po kilku miesiącach ciszy wieczorem zadzwonił telefon. Sygnał przypisany Olkowi. Dotychczas jeszcze go nie wykasowała.
- Czego on może chcieć - przemknęło jej przez myśl. Podniosła słuchawkę z lekkim ociąganiem, czuła, że coś się nowego kroi. Nie zdążyła się odezwać, a już otrzymała wyjaśnienie.
- Dziubasku! - usłyszała z nagła.
- Spokojnie, to nie ten adres. Dziubasek już nie istnieje- powiedziała zdecydowanie.
- Przepraszam, tak mi się jakoś wyrwało. - Olek był trochę speszony. - Muszę z tobą porozmawiać, tylko nie wiem czy przez telefon, czy może lepiej się spotkajmy i wszystko wyjaśnię.
- Nic nie musimy już wyjaśniać! - Jolka była zniecierpliwiona rozmową.
- Musimy. Sprawy się trochę skomplikowały. - powiedział. - Mieszkam ostatnio z dziewczyną, która jest w ciąży, muszę chyba się ożenić dla dobra dziecka. Potrzebuję rozwodu, najlepiej bez orzekania o winie. Przecież wszystko tobie i dzieciom zostawiłem...
W Jolkę wstąpił demon. - Tak! A dobro naszych dzieci! To dla ciebie nie jest ważne! - krzyczała zdenerwowana.
- Chcesz rozwodu, będzie rozwód, ale z twojej winy...
Wyłączyła telefon i ciężko usiadła na fotelu.
Była wzburzona. - Jak on śmie! Nie taki będzie finał.
Zadzwoniła do Anki i umówiła się z nią na jutro. Tak łatwo nie będziesz miał Oleczku, ja już ci wybiję z głowy to „bez orzekania o winie".
***
Anka uważała, że rozwód jest najwłaściwszym wyjściem z sytuacji, ale z przyczyny Olka, oczywiście. Doradziła jej adwokata obeznanego w tych sprawach i zaleciła spokój.
- Nie rzucaj się. To już są fakty dokonane. Dbać należy o to, aby jak niemniej wyciągać brudów w sądzie. - Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy jak trudno mówić o swoim życiu na sali sądowej. Dogadajcie się najlepiej przed rozprawa pojednawczą.
- Mogę być świadkiem, jak chcesz - zaofiarowała się przyjaciółka, ale jeszcze musisz kogoś znaleźć, kto przechyli na twoją stronę szalę argumentów. Pomyśl kto to mógłby być!
- Może Zośka? - głośno pomyślała Jolka.
- A co z mieszkaniem i samochodem, jak będzie chciał podziału majątku?- trzeźwo na sprawę patrzyła Anka. Nie licz na jego szlachetny charakter, jak się nie zgodzisz z jego warunkami. Jola miała kompletny zamęt w głowie. Teraz raptem zaczęła być zazdrosna o to, że Olek jakoś ułożył sobie życie. Postanowiła, że się upije, ale Anka nie była chętna do dotrzymania jej towarzystwa, przecież musiała wrócić samochodem do domu, więc po jej wyjściu zadzwoniła do Olka gotowa do pertraktacji w sprawach rozwodu. Ucieszył go jej telefon, ochoczo umówił się na spotkanie.
Jola najpierw porozmawiała z adwokatem. Ustalili jakie szanse ma Jola na uzyskanie rozwodu na swoich warunkach i wsparta takimi argumentami wyruszyła na konfrontację z prawie byłym już mężem.
Spotkali się w kawiarni, która kiedyś była ich ulubioną. Czekał już na nią. Idąc w jego stronę czuła jak opływa ją fala złości, a jednak z przerażeniem skonstatowała, że ten jej jeszcze póki co mąż, to przystojny mężczyzna. Widział ją już i z zakłopotaniem mierzwił ręką niesforną czuprynę. I ten uśmiech! Jak mogła być szczęśliwa przez tyle lat u boku tego drania! Tyle miłości, kłótni, sprzeczek miało od niej odejść. Lubiła się nawet z nim kłócić!!! Plątała się w tym wszystkim i jedno było pewne, on nie jest dla niej zupełnie obojętny. Nie wyzwoliła się jeszcze z uczuć do tego zapieprzonego siewcy nasienia...
Poderwał się z krzesła, gdy się zbliżała do stolika. Ucałował jej ręce i oznajmił, że gdy patrzył na nią, gdy szła w jego stronę, wydawało mu się, że jest tak jak dawniej, że nic ich nie podzieliło.
- Jolka, ja ciebie w dalszym ciągu chyba kocham! Taka jesteś piękna i taka moja. Dlaczego wyrzuciłaś mnie z domu?
Jola już zdołała otrzeźwieć: - Celem naszego spotkania jest sprawa rozwodowa, a nie wyznawanie uczuć - powiedziała ostrym głosem.
Przecież musiała zaprowadzić tutaj jakąś równowagę. Sam się bała, że spotkanie skończy się znowu w łóżku.
- Coś się nie układa z przyszłą małżonką? - spytała wiedziona intuicją.
- Jola, ona mnie złapała na dziecko! Teraz płacze, że jak nie wezmę z nią ślubu, skończy ze sobą, nie przeżyje tego wstydu... Przecież wiedziała, że mam żonę i dzieci, ale miała ochotę na wicie swojego gniazdka. Żal mi jej i muszę coś zrobić.
U Jolki zapaliły się lampki kontrolne. Uwaga! Facet coś kręci. Ten stary wyżeracz dałby się tak wrobić?! On coś kombinuje. Zaczęła wypytywać o status społeczny jego wybranki, jej ustawienie w środowisku naukowym i po nitce do kłębka doszła do sedna sprawy. Oluś chce się ustawić. Tatuś wybranki zapewni mu awans i wsparcie. Tak, bezinteresowny to on nigdy nie był. Nie ma na co już liczyć - pomyślała trzeźwo.
***
Rozprawa pojednawcza nie była pojednawczą. Stali naprzeciw siebie teraz wysłuchując w argumenty przeciwnika. Jolka mówiła o swoim uczuciu, zaangażowaniu w związek, dzieciach, radości i miłości... kłuła go zdradami, a on kulił się w sobie, widocznie nie chcą jej zranić, ale ona nie zamierzała odpuścić. W końcu sędzina spytał wprost, czy jeszcze kocha męża.
- Tak- powiedziała z przekonaniem. Olek też powiedział - chyba tak, ale na pierwszym miejscu jednak postawił swoje nienarodzone jeszcze dzieciątko, godząc się na wszystkie warunki wysunięte prze Jolę. To był dowód na to jak zależało mu na rozwodzie. Tak oceniła to Jola.
Druga rozprawa przebiegła sprawnie, widocznie czas naglił Olka. Wziął winę na siebie, zgodził się na alimenty wyznaczone przez sąd, nie chciał podziału majątku, prosił tylko o jedno, aby mógł bez przeszkód spotykać się z dziećmi.
Anka, jako świadek, spisała się znakomicie, chyba nawet za dobrze, gdyż Olek podsumował jej wystąpienie krótkim: - Miałem cię także za moją przyjaciółkę! - czego Anka nie mogła później zapomnieć.
Jola była rozwódką!
To dziwne uczucie. Była szczęśliwa, że ma to już za sobą, ale smutna, że nic już nie będzie tak jak dawniej, widocznie w jej sercu nie wszystko jeszcze odparowało. Była wolna, ale nie pragnęła naprawdę tej wolności. Była zła, złością zdradzonej kobiety, której marzy się zemsta. W pewnej chwili w czasie sprawy rozwodowej wpadła na pomysł, aby powołać na świadków wszystkie jego kochanki, niechby miał w sądzie całą galerię! Na szczęście Anka wybiła jej to z głowy. Była zraniona, a rany posypywane solą zdrady goją się bardzo wolno. Wszystkie te uczucia smutek, ból, złość, odrzucenie, zadane rany, strach przed przyszłością musiała teraz zamknąć w sobie i zacząć żyć na nowo. Po tym wszystkim co przeszła, nigdy już nie będzie taka jak dawniej. To będzie już nowy Jolka z bagażem doświadczeń. Czy potrafi jeszcze kiedyś zaufać drugiemu człowiekowi?! Nie myślała, że to może być takie trudne. Zobaczyła swoją ciemną noc samotności w środku dnia, swoje nic-nie- znaczenie dla człowieka, którego tak kochała, odrzucenie, które teraz kąsało najbardziej. Rozwódka - zabolało to bardziej, niżby chciała. Na szczęście miała dzieci, rodziców no i Ankę. Jej wsparcie było tak ważne.
- Pieprzone życie - podsumowała rozdygotanie Jolki przyjaciółka. Będzie jeszcze dobrze, zobaczysz! Jola rzuciła krótkie - zobaczymy. W głowie już snuła plan zemsty...Poszły na lody. Dobrze jest ochłodzić się czasami od środka.
Mgła przeznaczenia
„Cierpimy ponieważ pragniemy tego, czego nie mamy, lub posiadamy to, czego przestaliśmy już pragnąć.”
Donata sypiała od jakiegoś czasu bardzo niespokojnie. Wydawało jej się, że gdy zaśnie, wchodzi do czyjegoś snu. Nie widziała tego człowieka, ale z nim rozmawiała, słyszała jego miły i elektryzujący głos, przechadzała się z nim po zielonych łąkach, ulicach jakiegoś miasta, którego nie znała, bywała z nim na koncertach, w kinie, teatrze. Po przebudzeniu pamiętała treść sztuki, strzępy rozmów, widoki, a nawet zapachy. Męczyło ją to, ale i zaciekawiało. Bała się o tym powiedzieć mężowi. Zazdrosny bywał i podejrzliwy. Cierpiała, ponieważ pragnęła tego, czego nie miała, co było tylko sennymi wizjami i wymysłem jej wyobraźni. Modliła się niekiedy o wypełnienie albo o ich unicestwienie, gdy mają być tylko sennymi majakami.
W październiku 1983 roku wraz z mężem została zaproszona do swojej przyjaciółki Halki. Jechali tam z radością, gdyż oboje lubili gospodynię, atmosferę panującą w domu i towarzystwo, które tam bywało. Okazją były imieniny pani domu. Podróż nieco się dłużyła. W czasie jazdy za oknem ciągnął się krajobraz malowany późno - jesiennym kolorem sepii, senny już i smutny, mimo to Donata czuła jakieś podniecenie, wewnętrzny dreszcz i dziwne oczekiwanie. Pomyślała, że to może być radość z ujrzenia przyjaciółki, z którą zbyt często się nie widywała. Powodem było oddalenie. Rozstały się, gdy Halka wyszła za mąż i wyjechała z mężem. Więzy pierwszej młodzieńczej przyjaźni jednak nie wygasły i spotykały się od czasu do czasu. Gdy już przybyli na miejsce, witano ich radośnie i wylewnie. Wieczorem miało się odbyć przyjęcie, więc po pierwszych uprzejmościach i małym poczęstunku Panielczykowie udali się na krótki odpoczynek i przygotowanie się do uroczystości wieczornych.
Zapadał już zmrok. Przybywali pierwsi goście witani przez gospodarzy przy wejściu. Donata wraz z małżonkiem zeszli na dół i wtopili się w gęstniejący tłumek. Uwagę jej w jakiś hipnotyzujący sposób przyciągał fortepian stojący w salonie. Nie mogła od niego oderwać oczu, coś ją ciągnęło do tego miejsca, sama nie wiedziała co aż do momentu, gdy usiadł przy nim pianista, który miał wystąpić dzisiejszego wieczoru. Zapowiedział utwór i usiadł do instrumentu biorąc go całkowicie w posiadanie. Donata czuła, że spływa na nią fala wzruszenia obezwładniająca jej ciało i umysł.
To był on!
To jego głos elektryzował jej wyobraźnię w czasie snów! Wydawało się, że on gra tylko dla niej. Zaciskała z przejęcia ręce na poręczy krzesła i czekała co będzie dalej. Przecież nie wiedziała, czy on też miał podobne odczucia jak ona, czy bywał gościem w jej snach, czy tylko ona spędzała z nim noce bez jego wiedzy?! Występ ciągnął się chyba całą wieczność i kiedy nareszcie rozległy się oklaski zupełnie bezwiednie wstała bijąc brawo, a za nią reszta gości. Ten krótki moment wystarczył, że spotkały się ich spojrzenia i to wyjaśniło wszystko! On wiedział!!! Przyjmował gratulacje, rozmawiał, ale nie spuszczał z niej oczu i gdy tylko minęło zainteresowanie jego osobą, podszedł do niej. Mąż, wiedząc o jej fascynacjach muzycznych, z grzeczności zostawił ją z wykonawcą i przeprosiwszy, odszedł do grupy panów prowadzących już rozmowy o interesach.
- Znam panią z moich snów, proszę nie zaprzeczać! – powiedział muzyk.
Uśmiechnęła się wzruszona.
- Więc pan też!
- Też! Nie wiedziałem tylko, że spotkam tutaj panią, ale widocznie los dał nam szansę.
- Może usiądziemy? – zaproponował widząc, że drży i słania się lekko na nogach. Przeszli więc na drugą stronę salonu, mniej zagęszczoną, i zajęli miejsce pod oknem. Przypatrywali się sobie z niedowierzaniem i jakąś zachłannością, która ich samych przerażała. Niby niechcący dotknął jej dłoni i wtedy zrozumiała, że wali się całe jej dotychczasowe życie. Poczuła się z nim spleciona wszystkimi przeżyciami nocy i pragnieniem bliskości, która na nią spadła tak nieoczekiwanie. W jego geście było błaganie o wspólne chwile przeżyte naprawdę. Ona też wiedziała, że takie muszą nadejść. Miała wyjechać za tydzień na konferencję do Poznania i nie wahała się ani chwili, podała termin, miejsce, godzinę spotkania. Aby nie wzbudzać podejrzeń skinęła mu tylko głową na pożegnanie i odeszła do męża.
Teraz czas oczekiwania splatał się z nocami, w których sny wypełniły się innymi treściami. Widziała go w świetlistej mgle, obejmowała bez skrępowania ramionami pełnymi tęsknoty i łączyła się z nim głęboko więzią tak silną, że ją samą to przerażało. Unosili się w napływających rytmicznie cyklach pożądania, spełnieni zasypiali i znów wracali do siebie pragnący się od nowa, wciąż i wciąż… Budziła się szczęśliwa i niekiedy przerażona, że mogła krzyczeć przez sen, gdyż mąż obejmował ją i przytulał, a ona zupełnie gubiła się w rzeczywistości bardziej obecna w tamtym swiecie niż w trwającej chwili. Dni bywały dla niej teraz jałowe i bezużyteczne. Czekała na dzień wyjazdu.
Nadszedł wreszcie zalany deszczem i jej łzami. Mąż, z którym razem pracowała oznajmił, że jedzie razem z nią. Tego się nie spodziewała, gdyż nawet słowem nie wspomniał do tej pory o takiej możliwości. Nie wiedziała co powiedzieć, a wycofać się już nie mogła. Upozorowała ból głowy, zaszyła się w swoim pokoju, ale on tym się jakoś nie przejął. Zrobił herbatę, przyniósł, postawił obok łóżka i zachęcał ją do wypicia. Z trudem połykała haust za haustem, milcząc i szukając wyjścia z tej trudnej dla niej sytuacji. W końcu wstała i oznajmiła:
- Jedziemy! Możemy się spóźnić, a to byłoby niedopuszczalne. Weszła do łazienki, poprawiła makijaż i energicznie zeszła do samochodu. Postanowiła zdać się na los. Gdy już postawił Eligiusza na jej drodze, niech łączy ogniwa lub zerwie je zupełnie. Rozmawiali z mężem o sprawach służbowych nie patrząc na siebie, gdyż było jasne, że on przeczuł wszystko, a może ona mówiła przez sen, a on o tym nic jej nie powiedział?! Na umówione spotkanie nie poszła! Wrócili po zakończeniu konferencji do domu jakby nigdy nic i zmęczeni podróżą położyli się spać.
Sypialnia odgrodzona była od świata roletami głęboko zaciągniętymi, aby księżyc nie przeszkadzał śpiącym. Donata nie mogła początkowo zasnąć bojąc się, że jej niestawienie się na spotkanie zerwało wszystkie więzi i ukochany nie pojawi się już więcej w jej śnie. Mąż pogładził delikatnie jej oczy, niby zamknięte lecz czuwające, i powiedział na dobranoc:
- Śpij kochanie, co ma być, będzie! Spokojnych snów. - musnął lekko ustami jej czoło i wydawało się, że spokojne i z ulgą zasnął. Donata wsłuchując się w jego oddech też zasnęła.
Śniła, że znalazła się w ogrodzie pełnym kwitnących kwiatów. Były tak drobne i niepokaźne, że prawie niewidoczne, ale zapachem zapełniały każdy zakątek. Noc okrywała je zazdrośnie szarą opończą, ale księżyc zdradzał ich kształt i kolor srebrzystym blaskiem pełni. Szła wąskimi alejkami, a one łasiły się jej do nóg jak wierne koty, prowadząc do małego domku ukrytego wśród akacji. Wchodząc tam wiedziała, że spełnia się przeznaczenie.
- Więc jesteś! – zdołała wyszeptać widząc jego postać w świetlistej smudze księżycowego światła na progu domu. W odpowiedzi wyszeptał tylko namiętnie:
- Donato, Donato!
Spotkały się znowu ich dłonie, usta przywarły do ust i teraz byli już jednym ciałem. Nikt ich nie mógł rozdzielić. Zniknęły granice poznawania siebie, byli prawdą i istnieniem. Ogień trawił ich ciała i pozwolili mu płonąć do momentu przebudzenia. Spotykali się prawie co noc wciąż spragnieni siebie, wciąż nienasyceni, odgrodzeni od rzeczywistości przeznaczeniem.
Donata urządziła zakątek ogrodu na wzór widywany w snach i bywała tam często. Siadała na leżaku z książką w ręku udając, że czyta, ale tak naprawdę oddawała się marzeniom rozbudzanym aromatem kwitnących kwiatów rumianku, maciejki, lawendy i nasturcji. Słońce rzucało ukośnie przedwieczorne promienie zachodu, a jej nie chciało się opuszczać tego miejsca. Teraz już nawet w dzień nauczyli się zbliżać z ukochanym i trwali godzinami razem za nic mając oddalenie. Każda chwila spędzona oddzielnie była dla nich chwilą straconą. Zapomnieli kim byli kiedyś… Niekiedy prowadzili długie rozmowy o wypełnieniu się losu, rozważali różne warianty i dochodzili do wniosku, że to, że potrafili się spotkać w snach było wypełnieniem przeznaczenia. Zakochali się w uczuciu, którym byli obdarowani.
Bezgłos
Opowieść osnuta na prawdziwych faktach
Lukrecja rzadko podróżowała pociągiem. Z wiekiem coraz bardziej nie lubiła się przemieszczać, ale tym razem musiała się z kimś spotkać w mieście odległym o sto kilometrów i najwygodniej było wsiąść do pociągu. Podróż nudziła ją. Frigyes Karinthy zmęczył ją już humorem obnażającym słabe strony rodu męskiego. Popatrywała przez okno, jednak monotonny krajobraz nastrajał niewesoło. Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji i do przedziału weszło dwoje młodych ludzi.
-Dzień dobry – powitała Lukrecję młoda dziewczyna. Stała w drzwiach przedziału i wahała się czy może wejść.
- Przepraszamy… czy można? – odezwał się zza jej pleców młody mężczyzna.
- Ależ oczywiście- odpowiedziała Lukrecja, jedyna pasażerka w przedziale, dziwiąc się, że młodzi ludzie mają jakieś obiekcje w niezakłócaniu jej spokoju. Uśmiechnęła się zachęcająco nie chcąc stracić towarzyszy podróży.
Chłopak zakrzątnął się wokół płaszczy, ułożył czapki na półce, odstąpił miejsce przy oknie. Usiedli.
- Piękna para! – pomyślała Lukrecja. Nie chcąc się narzucać zabrała się powtórnie do lektury, kątem oka zerkając na zakochaną parę, którą niewątpliwie byli. Oni także milczeli.
Chłopak był typem amanta. Przystojny, wysoki, włosy ciemne, krótkie, kręcone, zarost przedzierał się przez skórę lekką chropowatością, oczy zniewalały piwnym odcieniem. Spoglądał na dziewczynę spod oka lekko gładząc jej kolano. Ta delikatna pieszczota działała na nią paraliżująco. Siedziała spięta, ze spuszczonymi powiekami i widać było, że usta jej drżą. Coś musiało między nimi zajść już wcześniej, teraz ten jego uspokajający gest był tylko przedłużeniem wcześniejszych wydarzeń. On wiedział doskonale jakie wrażenie wywiera. Każde dotknięcie oscylowało między zbliżeniem drapieżnika usiłującego usidlić swoją ofiarę, a czułym gestem kochanka, mającym przewagę nad gotową dla niego na wszystko kobietą, która z jakiegoś powodu się waha…
Dziewczyna była śliczna, delikatna i wiotka. Prezentowała sobą czar młodości, subtelność i świeżość. Była bezradna wobec uroku mężczyzny, chyba swojej pierwszej miłości… Nie mówili nic, widocznie słowa nie były potrzebne. Delikatnie dotknął jej policzka, spojrzał w zakryte powiekami oczy. Czuła to i widać było, że zaraz się rozpłacze. Objął ją czule i zastygł w tym geście przenosząc w sposób widoczny zainteresowanie na Lukrecję.
- Można wiedzieć co pani czyta? – spytał aby nawiązać rozmowę.
- To taki węgierski pisarz, który miał mi zająć czas, ale jakoś się nie spisał należycie.- odpowiedziała patrząc na niego z lekko drwiącym uśmiechem. Wyczuł, że przejrzała ich relacje i jego przewagę.
- Mężczyźni nie zawsze się sprawdzają. – podjął grę.
Lukrecji wyraźnie żal było dziewczyny i chciała jej jakoś pomóc.
- Niekiedy wykorzystują sytuację, tacy już są. Lubią dominować…
Uśmiechnął się, tym razem do Lukrecji, i zaczął się zwierzać.
- Jedziemy do koleżanki Doroty. To bardzo seksowna dziewczyna i nie ma zahamowań.- powiedział bez ogródek.
Twarz dziewczyny skurczyła się gwałtownie...
-A więc o to chodzi! – pomyślała Lukrecja – on chce coś ugrać dla siebie. Widocznie tak łatwo mu nie idzie z podbojem. Lukrecji zrobiło się lżej na duszy.
- Tak trzymaj panienko! – pomyślała w duchu. – Męczysz się z nadmiaru miłości dla niego, ale i on ma kłopoty. Było to dziwne nieco zachowanie, gdyż dzisiejsze dziewczyny raczej nie są nieśmiałe, ale widocznie taka postawa, jaką reprezentowała ta skromnisia, chłopaka podniecała.
- To przed wami miły dzień. – powiedziała Lukrecja, aby coś powiedzieć. Sytuacja zaczęła ją już trochę bawić, gdyż chłopak usilnie zagadywał do niej chcąc ukarać ukochaną.
Mówił o teatrze, literaturze, a nawet o roślinach rosnących na mijanych polach. Lukrecja zwróciła się do dziewczyny z prośbą o drobną przysługę, gdyż siedziały naprzeciwko, to jednak nie pomagało, wyraźnie miała zaciśnięte gardło i w obecności łowcy, odebrało jej głos. Lukrecja dała za wygraną, rozmawiała z mężczyzną, który cały czas nie tracił bezpośredniego kontaktu z dziewczyną - gładził jej włosy, czule tulił ręce… Pociąg zaczął hamować, widocznie stacja był już blisko. Chłopak wstał szybko, zakrzątnął się wokół ubrań, pomógł założyć ukochanej kurtkę. Zaczęli zbierać się do wyjścia. Na odchodnym dziewczyna zdołała jednak powiedzieć do widzenia.
Wielkie szczęście, gdyż można by uważać, że była niema. Chłopak ukłonił się i mrugnął porozumiewawczo do Lukrecji.
- Drań jeden. – pomyślała, wykorzystuje zauroczenie tego zakochanego biedactwa… Uśmiechnęła się jednak, żegnając wysiadającą parę. Po ich wyjściu naszły ją niewesołe myśli. Przypomniała sobie, jak kiedyś ona sama, onieśmielona, nie mogła niekiedy przekroczyć bariery dźwięku w obecności takiego jednego, drapieżnie uśmiechniętego … Uciekła od tej miłości przerażona jej mocą. Cierpiała, ale wybrała inne, tlące się tylko uczucie, gdyż wydawało się jej, że tak będzie łatwiej, ale nie było. Wieści o tamtym też nie były radosne - miał kilka żon i jakoś żadna nie była tą właściwą. Po śmierci męża Lukrecji usilnie chciał się z nią spotkać, podstępem, jak zwykle. Uprzedzona przez życzliwą koleżankę wycofała się, nie miała odwagi, a on wprost z pogrzebu siostry jechał na to spotkanie przez pół Polski, tylko po co… Po tylu latach mówiła by już chyba normalnie…
Myślała teraz jak oni, niedawni współpasażerowie, rozwiążą sprawę bezgłosu dziewczyny, czy im się uda?!
Zapatrzyła się w zaokienny krajobraz. Mijali właśnie jezioro, którego brzegi zarastały sitowiem i pałką wodną. Mgła snuła się nad wodą i bratała się bezgłośnie z nadchodzącym wieczorem…
Ślady
Obyś żył przez wszystkie dni swego życia
— Jonathan Swift
Usiadła przed komputerem. Włączyła i czekała. Cichy szum zaowocował migotaniem monitora. Kliknęła w komunikator. Jego „słoneczko” jeszcze spało. Z rozmysłem zainstalowała GG. Tam nie musiała pytać go o pozwolenie, akceptację. Mogła się napatrzeć na swoje dziecko bez ograniczeń. Ostatnio przechodził co prawda na Web Gadu. To taka moda na ukrywanie się, ale ona była czujna. Zawsze rano włączała komputer zanim przyszedł do pracy, musiał wtedy „mignąć”, wiedziała więc, że jest, że nic mu się nie stało. Dzisiaj długo go nie było.
- Może zajęty, a może gdzieś wyjechał? – przemknęło jej przez myśl. Przeszukała strony, gdzie znaczył swoją obecność.
- Wczoraj późno położył się spać! Jeszcze o drugiej wpisał komentarze pod postem bloga znanego działacza.
- Coś ostatnio bardzo się upolitycznił! Znowu wpadnie w jakieś tarapaty - pomyślała.
Spojrzała na zażółconą skórkę GG migoczącą z prawej strony ekranu. Wyraźnie ożywała. Ktoś zmienił status, przysłał pozdrowienia, wpisał sentencję. Nie chciało jej się z nikim rozmawiać, szukała jego śladów. Wpisała w Googlach nazwisko, rozwinęła się wstęga informacji. Pospieszyła ich tropem. Czytała zachłannie.
- Nic się nie zmienił, ciągle to samo. „Carpe diem” – skubie i skubie te dni, a wiecznie ma tylko problemy. Nałapał ich tyle, że innemu wystarczyłoby na pięć żywotów. Martwiła się o niego. Przecież to jej dziecko. Kochała go, nie chciała jednak ciągle dzwonić i kontrolować każdego jego kroku. Denerwował się wtedy i ucinał rozmowę. Dała więc spokój i czekała na jego telefony. Była jednak na tyle sprytna, aby wyczytać trasy wędrówek swojego syna, które znaczył w internecie. Nie wspominała mu nawet o tym, aby nie zaczął zacierał śladów. Uważał ją za zupełną dyletantkę wirtualną i chciała, aby tak pozostało.
Zadumała się. Obrazy z jego życia przewijały się w jej myślach jak prezentacja w Power Poincie, skondensowane i wyraźne.
Najpierw dzieciństwo. Był takim słodkim dzieckiem. Pamięta jak tuliła go przed snem, gdyż zawsze szukał jej bliskości , bez tego nie mógł zasnąć. Wspólne zabawy, rozmowy i ta jego otwartość na ludzi.
- Jeszcze nie porozmawiałem! – krzyczał, gdy chciała już odejść z nim z placu zabaw. Wracał i nawiązywał rozmowę z jakimś dzieckiem siedzącym z matką na ławeczce. Było to trochę zabawne, ale tak już mu pozostało. Był otwarty na ludzi. Z nią jednak, swoją matką, rozmawiał coraz rzadziej.
- Ciągle chcesz mnie kontrolować i doradzać, jestem już dorosły! – argumentował swoje racje, a ona pokornie milczała. Tak pragnęła aby jej syn był szczęśliwy.
Młodość. Uczył się doskonale. Był tak inteligentnym dzieckiem. Nie było z nim żadnych kłopotów. Ot, miał smykałkę do jakiś konstrukcji samonośnych, ciągle coś latało po podwórku, warczało napędzane nie wiadomo jaką energią, ale to chyba było dobre, rozwijające i kształcące wyobraźnię. Nigdy mu w tym nie przeszkadzali, nawet wtedy gdy okna traciły stabilność w zmienionej trajektorii lotu urządzenia latającego. Zdał maturę z wyróżnieniem. Taka była z niego dumna. Zafundowali mu wyjazd na obóz. Niech ma, niech się usamodzielnia. I tutaj się zaczęło! Instruktorka starsza o lat dwadzieścia! To było przygnębiające. Przecież miał dziewczynę, miłą i ładną. Mieli razem studiować. Jej serce matczyne było spokojne. Myślała – pierwsze uczucia są tak ważne w życiu. Od tego wiele zależy. Zostawił, odszedł. Wyprowadził się też z domu, aby nie słuchać jej pouczeń.
Dorosłość.
Zamieszkał z tą pożal się Boże, żoną. Studiował, to fakt. Pomagali mu finansowo, przecież to obowiązek rodziców… Studia skończył, jak zwykle, z wyróżnieniem. Zajął się pracą naukową. Ze swoją przejrzałą żoną szybko się pożegnał. Teraz żony migotały jak w kalejdoskopie. Nie zdążyła jednej dobrze poznać, a już pojawiała się druga. Starała się mu wytłumaczyć, aby nie kierował się tylko wyglądem zewnętrznym, ale by szukał miłości duchowej, gdyż tylko taka może zapewnić trwałość związku. Wcale nie słuchał.
- To moje życie! Ja będę wybierał. – zbywał wszystkie jej uwagi tym argumentem.
No i wybierał. Przerobił chyba wszystkie dostępne obrządki. Ciągle coś się rozsypywało, coś było nie tak, ktoś się oglądał w jedną lub drugą stronę. Wpadał do domu tylko po to, aby przedstawić nową wybrankę serca. Gubiła się już w ich imionach. Mówiła do nich – Moje dziecko! To z przezorności, aby nie pomylić się, nie dać mu powodu do zdenerwowania. Tak czekała na wnuki! Nie pojawiały się, a jak już, to czyjeś, przysposobione na krótki okres czasu. Starzała się bez nadziei, że jej ukochany jedynak ustabilizuje się, stworzy prawdziwą rodzinę.
Szron na włosach. Sławny się stał. Tyle o nim się naczytała, tyle się na niego napatrzyła. Na zdjęciach, to prawda, ale co to w końcu za różnica. On do domu przyjedzie chyba dopiero z następną kandydatką na żonę, gdyż ostatnia jakoś już się nie pojawia u jego boku.
- Wszystko w porządku – powiedział, gdy dzwonił krótko ostatni raz. Ale ona swoje wie. Idzie jego tropem. Włosy mu spopielały, sińce pod oczami budzą przerażenie – może chory, może zmęczony, a może to noc zbyt intensywnie przeżyta, daje takie objawy.
Jej syn! Co może jeszcze zrobić?! Jak może mu pomóc? Śledzi skrycie mapę jego wędrówek życiowych, ale po co ma mu o tym mu mówić. Niech zostanie tak, jak jest. Sama gaśnie już powoli, jak świeca, która się dopala. Może gdy ona odejdzie, jego życie zapłonie nowym blaskiem?!
|