Po drugiej stronie cienia
Przeszła właśnie na drugą stronę. Zaczepiła się o świetlisty pas niebieskawo- srebrzysty i znalazła się w świecie równoległym. Bystrym okiem spojrzała na otaczające ją postacie. Były nawet życzliwie uśmiechnięte, ale ona nie była nastawiona przyjacielsko. Miała tutaj do załatwienia zastałe sprawy z dawnego życia i nie miała zamiaru rezygnować. Nic ją nie obchodziły wartości duchowe, przybyła tutaj aby się zemścić. Ruszyła w kierunku tego przeklętego remedium, które zawsze wskakiwało do jej myśli. Bielało z daleko na tle zielonego gaju. Nagle bardziej poczuła, niż zobaczyła, jakieś zwierzę, które skradało się ku niej kocimi skokami. Rzuciło się na jej plecy bezpardonowo i wymiałknęło z wyuzdanym syczeniem:
-Jesteś nareszcie!
Pachniało jakoś tak znajomo, słodko -cierpko i wisiało na jej szyi bez skrępowania. Chciała je strząsnąć, ale się nie dawało. Odwróciła się gwałtownie i pociągnęła z całej siły za napuszony ogon. Zwierzak zaklął siarczyście i zaczął okładać ją epitetami wulgarnymi i ostrymi jak brzytwy. Wykorzystała okazję i kopnęła sierściucha z całej siły w brzuch. Nie spodziewał się ataku. Odwrócił się i zaczął biec w stronę białego domu. Pobiegła za nim i nie miała zamiaru dać za wygraną, wiedziała już z kim ma do czynienia.
Była szybsza, zanim zdążył zamknąć drzwi, znalazła się razem w nim w dużym przedpokoju. Oniemiała na widok zgromadzonych tam staroci, które stały na półkach wzdłuż ścian. Gromadził je teraz widocznie ze zdwojoną energią. Nie namyślała się długo. Chwyciła długi szpikulec i przejechała po jakichś porcelanowych cackach. Rozpadły się z chrzęstem zaścielając dywan białym gołoborzem. Wściekł się i ruszył w jej kierunku.
-Ty dziwko, jak śmiesz! Wiesz jak długo to gromadziłem... - wrzeszczał.
Przejechała po jego zjeżonym łebku starym moździerzem, aż jęknął. Podjęła swoje dzieło zniszczenia na nowo. Rąbnęła w szklany stolik z impetem tak wielkim, że kawałki szkła więzły w skórzanej kanapie. Szła dalej jak taran. Porcelanowy wielbłąd wzbił się fontanną odprysków i trafił prosto w kryształowy żyrandol. Polerowane kryształy grały melodyjnie w takt całkowitego rozpadu, a jeden z nich ugodził zwierzę w czoło. Skuliło się przerażone, ale nie dawało za wygraną.
- Wynoś się stąd! - wyło przerażone.
-Ja mam się wynosić, ja?! - krzyknęła ostrzegawczo i przeszła w kierunku kamiennych słoni.
Przyłożyła pierwszemu z brzegu, podskoczył w górę jak baletnica i rąbnął zwierzaka w nogi. Słychać było chrzęst łamanych kości i nieludzkie wycie... Z tryumfem ujrzała jak z szarej sierści wysmuża się mglista postać znienawidzonego mężczyzny. Stał przed nią zgięty z bólu, a w jego oczach czaiła się nienawiść i popłoch.
- Proszę, przestań... - jęczał.
- Ty prosisz, ty! - i aby dodać sobie odwagi wymierzyła kopniaka zgiętej zbroi rycerskiej z wprawą głównego napastnika piłkarskiego. Zbrojny zwinął się pokornie u jej stóp...
Mężczyzna nie wytrzymał i grzmotnął pięścią w stół, a ten odpowiedział echem męskiej solidarności...
W drzwiach, które gwałtownie się otworzyły, stanęła elegancka kobieta i oniemiała spoglądała na dzieło zniszczenia. Starała się rozszerzyć szpary oczu, które już dawno straciły moc.
- Kto to? - wydusiła przerażona.
-To ona!- powiedział zaciskając wargi, z których cienką strużką ściekała krew. Zdołał już trochę ochłonąć. Podszedł do stojącej w drzwiach kobiety.
- Lepiej nic nie mów! Ona przyszła wymierzyć sprawiedliwość - powiedział cicho.
- Zostaw nas, musimy sobie pewne rzeczy wyjaśnić!
Kobieta wyszła zamykając za sobą dokładnie drzwi.
Wymierzająca sprawiedliwość, osłabiona swym dziełem zniszczenia, usiadła na fotelu, z którego niedbale zgarnęła jakieś skorupy. Mężczyzna nie bacząc na nic, klęknął przed nią na zasłanym rozbitym szkłem dywanie.
- Wiem, teraz wiem, ale jest już za późno! Nie jestem z nią szczęśliwy. Co z tego, że piękna, ale zimna jest jak moje szklane cacka. Myślę o nas często i przepraszam Cię myślami. Może to czujesz?! To co nas łączyło było prawdziwym uczuciem, które dostaje się tylko raz w życiu, wiecznym także!
-Wybacz- schylił się aby dotknąć chociaż jej dłoni, ale jej furia nie opuściła do końca. Wstała gwałtownie, chwyciła jakąś starą lampę i grzmotnęła nią w kryształowe lustro.
-Trach!!! - zadźwięczało melodyjnie szkło na pożegnanie.
Wyszła w szarą wieczność nie oglądając się, bo i po co.
Wewnętrzne oko Andrzejki
W ostatnich dniach chodził za nią w myślach Marek, syn Kasprzaków. Sąsiada dzieciak, no to i chodzi- pomyślała, ale nie dawało jej to jakoś spokoju... Ona do drewutni, a Marek za nią, na podwórko do śmietnika, on już obok niej i tak jakoś zawsze przychodził z tymi swoimi drobnymi sprawkami. Andrzejka czuła, że czegoś od niej chce. Nie widziała go już dawno, wyjechał stąd, ale tak bez powodu o nikim się nie myśli przecież.
Oj, było z nim kiedyś kłopotu, było, ale serce miał dobre i pomagał jej, starej kobiecie, gdy została sama po śmierci męża Andrzeja .Przybiegał na podwórko, a to wody przyniósł ze studni, a to drewek narąbał i jeszcze ciągle gadał i gadał, tak jakby chciał wypełnić cały jej czas słowami. Raz, zaraz po tym, jak dostała pierwszą emeryturę po mężu, to nawet parę złotych wcisnęła mu do kieszeni, ale położył je z powrotem na ławce przed drewutnią i powiedział:
– Nie za pieniądze wam pomagam Andrzejko, nie za pieniądze.
Taki już był.
A co zrobił jej kotu, Filusiowi, gdy jeszcze był mały! Hi, hi ... Stary Kasprzak, jego dziadek znaczy się, naopowiadał mu, jak to w młodości kotom do ogona przywiązywał świńskie pęcherze, w które wkładał kamyki. Koty podobno goniły wtedy po podwórku jak oszalałe. Marek przyszedł do Andrzejki i wybadał wszystko na Filusiu. Przywiązał mu do ogona balonik z metalowymi kulkami w środku, a biedy Filuś biegał i biegał, nikt go nie mógł złapać, nawet sam Marek, któremu żal już było kota, tak, że dopiero sucha gałąź wybawiła zwierzaka. Dwa dni siedział po tym wszystkim w domu i wcale wyjść nie chciał.
Tak jakoś dzisiaj po południu przyszła Kasprzakowa i przyniosła zdjęcie Marka.
- Andrzejko, Marek jest chory – rzekła – bardzo chory. Pomóżcie mu tak jak, to wy umiecie.
Wszystko stało się jasne, chłopak teraz potrzebował jej pomocy. Stara już była i siły już nie te miała do grzebania w ludzkich duszach, ale dla Marka musiał to zrobić, za to jego serce dla niej, musiała.
Wieczorem poświęciła izbę wodą, którą od Wielkanocy przechowywała w butelce i usiadła przy stole. Zapaliła świecę gromniczną, postawiła zdjęcie Marka i najsampierw odmówiła różaniec. Wolno przesuwały się jej wykręcone reumatyzmem palce po paciorkach z drzewa sandałowego, a usta gorączkowo upuszczały zdrowaśki.
Pod półprzymkniętymi powiekami z wolna zaczęły przesuwać się obrazy, jeden za drugim - cieniste najpierw i niewyraźne, przybliżały się i oddalały, aż na ławce pod drewutnią zobaczyła sokoła... Siedział skulony, pióra miał zlepione i mokre, a oczy zamknięte. Słaby był jakiś i smutny.
Zawsze widziała ludzi którym pomagała dojść do siebie, pod postacią ptaków. Różne one były, małe i duże, złe i dobre, tak jak i ludziska, ale ten sokół to był Marek, miała pewność!!!
Przyśpieszyła bieg Zdrowasiek i gładziła nimi pióra ptaka, gładziła, aż zaczął otwierać oczy, zrazu powoli, najpierw to prawe, później lewe i tak jakoś zhardział w sobie, zatrzepotał skrzydłami i siedział już prawie pewnie...
No, pomyślała, będzie dobrze!
Modliła się za niego zawsze wieczorem, tak długo, aż Kasprzakowa wpadła z wieścią:
-Markowi już lepiej! Doktór powiedział, że wyjdzie z tego choróbska.
Bogu niech będą dzięki – rzekła Andrzejka i razem z Kasprzakową odmówiły dziękczynną cząstkę różańca.
|