W cieniu jesionów - wspomnienia




Książka została wydana w ograniczonym nakładzie i nie ma obecnie możliwości jej dodruku.  

Wspomnienia z dzieciństwa


Do czytelnika
Wstęp

CZĘŚĆ PIERWSZA
Moje korzenie wrosły w ziemię nad Wartą
1. Sumiaste wąsy dziadka Walentego
2. Po kądzieli- dwór i ta, co jej tam nie chcieli
3. Kowal i gwiazdy
4. Poletko mojej mamy

CZĘŚĆ DRUGA
Trudne początki Haliny K.
1. Moje przyjście na świat
2. Wojenne lata
3. Blisko kościoła
4. Banda, wacha i lacha
5. Zabawki i zabawy
6. Jasia i inne koleżanki
7. Asysta kościelna
8. Kucharz i zaopatrzeniowiec
9. Recytacja, wokal, taniec
10. Koszyczek oraz inne ciemne sprawy
11. Opowieści wieczorne
12. Spacery, wyprawy i wycieczki
13. Wieża rzuca cień
14. Grządki i rabatki
15. Szło nowe
16. W szkole

Słowniczek wyrazów gwarowych

 

Kalendarium

Aneks faktograficzny


Do czytelnika

Postanowiłam spisać historię swojego dzieciństwa zainspirowana pytaniami mojego wnuka, który domagał się opowieści o tych czasach. Był nimi bardzo zainteresowany. Rozszerzyłam trochę kontekst wydarzeń, przedstawiając je jednak jako obrazy bez ścisłego trzymania się chronologii. Nie jest to pełny obraz życia ludzi w Miłkowicach. Przywołałam tutaj tylko tych, których losy zazębiały się z dziejami mojej rodziny. Nie posiadam żadnych zapisków, pamiętników, a jedynie kilkanaście zdjęć i pamięć tamtych wydarzeń.
Moje dzieciństwo, mimo że biedne, tak jak i innych dzieci w powojennych czasach, było jednak szczęśliwe. Nasi rodzice kochali nas miłością bezwarunkową, gotowi byli dla nas poświęcić wszystko. Było to jednak miłość mądra, gdyż nauczyli nas odpowiedzialności, uczciwości i szacunku dla innych ludzi. Ukształtowali nasze charaktery i byli dla nas przykładem. Był to największy majątek, jaki otrzymaliśmy, gdyż nic i nikt nie jest w stanie go nam zabrać. Myślę, że zasłużyli na tę opowieść.
Miły czytelniku, może podczas lektury przypomnisz sobie swoje dzieciństwo i otworzysz w swoim sercu drogę do lat, które warto uchronić od zapomnienia.
 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1. Sumiaste wąsy dziadka Walentego

Dziadek Walenty w mojej pamięci to wąsy - wielkie sumiaste, poprzetykane jaśniejszymi pasemkami, zwisające po obręb twarzy, w zależności od nastroju szarpane, skubane, pociągane, gładzone, przyrośnięte do niego na całe życie, których dotykałam w zdziwieniu, gdy jako dziecko sadowiłam się na jego kolanach. To ukochanie ludzi, ziemi, drzew owocowych, pszczół i flinty.
Dziadek Walenty był z krwi i kości mieszkańcem wsi. Jego wielką miłością była ziemia. Kochał ją całym sercem i wiele w życiu poświęcił aby mógł patrzeć na ciągnące się aż pod las zagony, które należały do niego. Był z nią rankiem, dniem i nocą, rozumiał jej potrzeby i lubił aby była należycie uprawiona. Miał schedę po ojcu, wiano żony Józefy i ciągle było mu mało. Wszystkie uciułane pieniądze poświęcał na zakup nowych hektarów, które czerniały madami za rzeką, zieleniły się łąkami w boru, szumiały starymi sosnami.
Walenty urodził się w 1883 roku w Miłkowicach z matki Józefy i ojca Antoniego jako drugie dziecko, ale pierwszy syn. Bóg pobłogosławił rodzinę siedmiorgiem dzieci. Kiedy Walenty miał lat czternaście odumarł go ojciec i cały ten przychówek był na jego i matki głowie. Kłębiło się to wszystko w jednym domu póki nie wyrosło i nie poszło w świat.
Marianna osiadła z mężem w niedalekiej wsi; Józefa poszła za pokojówkę do dziedzica, a później, gdy jej lat przybyło, kucharką na weselach bywała; Weronika niedopełnioną miłością męczyła się do dni ostatnich; Wojciech z rodziną żył w cieniu dworskiego ogrodu w Zadzimiu; Marcjannę, która dochowała się nieślubnego dziecka zniosło aż do Niemiec, gdzie szczęśliwie ułożyła sobie życie; Wiktoria zamieszkała w obejściu męża za rzeką i trapiły ją przez lata całe powodzie liczne i obfite .
Kiedy Walenty skończył lat dwadzieścia sześć ożenił się z Józefą z domu Walendowską. Prosząc ją o rękę wypowiedział słowa, które powtarzała do końca dni swoich. - Ze mną Józia chleba nigdy nie będzie Ci brakowało!
Poszła więc za niego na byt dobry i na ciężkie dni przez Walentego niezawinione. Byli dobrym i dobranym małżeństwem. Dochowali się siedmiu synów, mądrych i pracowitych, którzy podporą byli dla nich przez całe życie.
Walenty był mężczyzną rosłym i tęgim w sobie. Widać go było w kościele z daleka. Na tę okazję przywdziewał garnitur popielaty z szerokimi klapami, dwurzędowy i koszulę, której biel podkreślał ciemny krawat. Okrągła twarz wychylała się z kołnierzyka koszuli śmiejąc się szparkami oczu do ludzi i Boga, czoło wysokie i z wyraźnymi zakolami wieńczyła czupryna ciemnawych włosów, a całości wizerunku dopełniał szeroki nos podkreślony sumiastymi wąsami. Wąsy nosił Walenty całe życie, nigdy ich nie zgolił. Był człowiekiem jowialnym, dobrodusznym i towarzyskim. Lubili go ludzie i szanowali, a że jeszcze grał i śpiewał pięknie, proszono go, tak jak kiedyś jego ojca Antoniego, za kuma do dzieci nowonarodzonych, a że od tego obowiązku wymówić było się nijako, chrześniaków zliczyć nie mógł.
Żonę miał skromną i pracowitą, z sercem pełnym miłości, dobroci i spokoju wprost anielskiego. Postaci była szczupłej, dość wysokiej, o twarzy pociągłej, cienkim, trochę orlim nosie, z głęboko osadzonymi oczami promieniującymi ciepłem. Jasne włosy przyczesywała gładko rozdzielając je na środku i spinając w koczek uwity z warkocza z tyłu głowy jak na mężatkę przystało. Kochała Walentego całym sercem to i dzieci co dwa, trzy lata na świat przychodziły radośnie poczęte. Córkę bardzo mieć chciała, ale jakoś nie wychodziło, więc na siódmym dziecku zaprzestali starań, ciesząc się z synów.
Mieszkali najpierw wszyscy w chacie drewnianej, słomą krytej, która jeszcze ojciec Walentego budował, a może nawet dziadek, ale było coraz ciaśniej, gdy rodzina się powiększała i rodzeństwo Walentego jeszcze przy matce się trzymało. Józia, żona Walentego, gotowała wielkie gary zupy, lub innego jadła, gdyż w domu zostawała i do prac w polu nie chodziła niańcząc dzieci, drobne i ledwo odrosłe od ziemi. Gdy wszyscy z pola lub od innych zajęć wracali, zjadali, co było przygotowane, a dla niej nie zawsze zostawało, aż niekiedy Walenty musiał się upominać o jej prawa. Ona nie zwracała uwagi kto co tam jej powiedział, a o złe słowo w takim zagęszczeniu nie było trudno, robiła swoje, to i spokój był w domu. W końcu sam Walenty miał tego wszystkiego dosyć. Powydawał siostry za mąż, spłacił wszystkich i nareszcie zaczął myśleć o nowym domu. W zimowy wieczór, kiedy już wszystko w obejściu było porobione, a dzieci spały zmęczone całodzienną bieganiną, dorośli mogli spokojne porozmawiać:
- Już czas Józia – frybra (było to jego ulubione powiedzonko) - dźwignąć się z tego wszystkiego. Gładził wąsy w zamyśleniu i spoglądał na żonę.
- A co to, źle ci?! – spytała zdziwiona. Obie z babusią spojrzały na niego z zaciekawieniem.
- Dzieci rosną, dom trzeba by nowy budować- frybra – już czas się do tego zabrać!
- Waluś, nie damy rady – oponowała żona – teraz pomieścimy się! – tylko my, dzieci i babusia…
- Damy radę, damy. Pieniędzy mamy trochę odłożonych, sami do roboty się zabierzemy to i wybudujemy. - wyciągał nerwowo końce wąsów i spoglądał to na żonę, to na matkę, szukając akceptacji.
- Poczekajcie, trochę poczekajcie, zaraz wrócę - do rozmowy wtrąciła się babusia (tak ją nazywały wnuki i za ich przykładem reszta rodziny).Wielkie poważanie miała, zawsze na poczesnym miejscu przy stole ją sadzano i z jej słowem syn i synowa bardzo się liczyli, a że słów na wiatr nie lubiła rzucać, zamilkli i czekali.
Babusia poszła do swojej izby. Wracając, trzymała w ręku mieszek ze skóry uszyty. Rozsupłała rzemyczek i położyła woreczek na stole. Posypały się złote, carskie imperiały…
- To dla was! Miałam odłożone na czarną godzinę, ale co to tam trzymać. Teraz się przyda. – powiedziała z prostotą i życzliwością, tak jak to ona.
Pochylili się syn i synowa do rąk babusi z podziękowaniem, a ona położyła dobrotliwie ręce na ich głowach i powiedziała:
–Budujemy!
Decyzja zapadła. Zaczęto kopać glinę w gliniankach, które pozostały po budowie kościoła i wypalać cegłę. Drewno pozyskano z borów należących do Walentego zawsze dbając o to, by sadzić nowe drzewa na miejscu wyciętych. Wytyczono miejsce, gdzie miał stanąć dom - kilka metrów od drogi, aby miejsce na paradny ogródek było od frontu. Rosła już tam w granicy wielka grusza licząca chyba ze dwa stulecia, która rodziła najlepsze ulęgałki o jakich nigdzie indziej nie słyszano, więc zostawiono ją, mimo, że zaciemniała ogródek. Fundament zrobiono solidny, z kamieni i cementu. Pracowała cała rodzina, zwijały się dzieci, a szczególnie Staś, już dziesięcioletni wyrostek, pomagali znajomi. Mury szybko pięły się w górę. Stanął dom piękny i obszerny, z dużymi oknami, ozdobnym wejściem od frontu i drugim od podwórka, szerokimi schodami doń wiodącymi, obszerną sienią, z jasnymi izbami, pięknymi sosnowymi podłogami. Kiedy już wywiązano wiechę, świętowali wszyscy. W końcu położono dachówkę, wytynkowano ściany, pomalowano i nareszcie Józię i babusię z honorami Walenty wprowadził do domu. A że już wtedy miał hektarów wiele, dobudował jeszcze ogromniastą, drewnianą stodołę ciągnącą się przez całą szerokość przestronnego podwórka, oborę razem ze stajnią i spichrz.
Na środku podwórka rosła lipa, która cień dawała i wypoczynek w upalne dni. Tego dnia Walenty właśnie wrócił z pola. Wyprzągł konie i poił je przy studni. Ciągnął wiadro zawieszone na łańcuchu kręcąc żwawo korbą, gdyż konie dotykały go chrapami i rżały spragnione. Opierał wyciągnięte wiadro o cembrowinę, a później szybko nalewał do długiego, drewnianego koryta stojącego obok studni. Gdy konie piły, on też nabrał wody do kubka, który zawsze stał na zakrywających studnię deskach przyrżniętych koliście, przysiadł na ławce w cieniu lipy i popijając zimną wodę przyglądał się im z upodobaniem. Wypasione na owsie pobłyskiwały lśniącymi zadami i podrzucały grzywy. Zaspokoiły pragnienie i chodziły luzem po podwórku. Kasztan skubał trawę, ale co chwila podnosił konopiastą grzywę i rżąc radośnie cieszył się odpoczynkiem. Siwa kobyła niespokojne wsłuchiwała się w odgłosy dobiegające ze stajni. Ciche rżenie sprawiło, że podeszła do sztachetek bramki strzegącej wejścia. Teraz ona przywoływała źrebaka. Podniósł się więc Walenty z ławki i poszedł otworzyć stajnię. Źrebak tylko na to czekał. Wyskoczył raźno i zaczął biegać wokoło klaczy. Walenty wziął zawieszone w stajni na haku zgrzebło i wyczesywał sierść kasztana. Lubował się w pięknym wyglądzie swoich koni i dbał o nie. Józia już zwoływała wszystkich na posiłek, zagnał więc konie do stajni, umył w beczce z deszczówką ręce i podążył na obiad.
Latem gotowali i jadali w letniej kuchni, albo na dworze w cieniu lipy, gdyż w domu zbytnio by się nagrzewało od rozpalonej blachy*. To pomieszczenie dobudowane było do obory . Znajdował się tam piec chlebowy, na którego wierzchu urządzono palenisko przykryte blachą z fajerkami. Latem gotowano na niej potrawy dla ludzi, a zimą mniejsze porcje ziemniaków do nakarmienia świń. Duże ich ilości parowano w parniku. W tym pomieszczeniu przyrządzono też karmę dla świń i drobiu, nie tylko latem, ale przez cały rok i takie było jego przeznaczenie, dlatego też wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się skrzynie z otrębami i śrutą, wiadra i potrzebne narzędzia. Drzwi i okno stały zawsze otworem, osłonięte tylko jakąś tkaniną dla ochrony przed muchami, co dawało złudzenie chłodu. Ściany bielono wapnem, podłogę wyłożono wypalanymi cegłami, aby łatwo było ją zamieść i utrzymać w porządku. Po zakończonej pracy posypywano ją białym, nadrzecznym piaskiem. Na środku stał wielki drewniany stół, który służył sezonowo do spożywania posiłków. Na nim też w kopance* przyrządzano ciasta na chleb lub placki.
Gdy Walenty wszedł do kuchni wszyscy już siedzieli przy stole. Józia położyła łyżki, ustawiła garnek kwaśnego mleka, kubki i stanęła koło kuchni uchylając pokrywy garnków. Przepasana była fartuchem wiązanym w pasie, twarz miał rumianą od ciepła bijącego od kuchennej blachy, w ręku trzymał wielką, drewnianą łyżkę.
- W imię ojca i syna… żegnał się Walenty, a idąc w jego ślady reszta rodziny. To był sygnał do nakładania posiłku. W jednym saganie stały już odcedzone zacierki. Odlana kluszczonka* parowała z gara obok. Nakładała więc Józia na talerz porcję zacierek, dokładała kawał mięsa i polewała podsmażoną z cebulą słoninką. Babusia nalewała każdemu do kubka kwaśne mleko; jednemu rozbełtane, innemu cięła w kawałku, i podawała przez stół. Gdy już każdy miał porcję przed sobą, zaczynali jeść - najpierw w milczeniu, a jak już nasycili głód, pogadywali o tym i owym, aż talerze nie zaczęły świecić pustkami. Walenty wtedy wstawał, ocierał rękawem wąsy na których zostawały niekiedy resztki jedzenia i wypowiedział sakramentalne - Bóg zapłać! - skierowane w podzięce Niebiosom, żonie, babusi i synom.. Wstawali wtedy powoli, nieco ociężale i każdy rozchodził się do swoich zajęć. Jeden szedł do stodoły, aby w wonnym sianie sąsieka zażyć odpoczynku i się nieco zdrzemnąć, inny przysiadał pod lipą lub lokował się w jakimś zakątku i zajmował się swoimi sprawami. Józia z babusią zostawały w kuchni, myły naczynia, a później mieszając pomyje, kluszczonkę, śrutę i ziemniaki przygotowywały jedzenie dla świń, podrzucały ziarno kurom i kręciły się po obejściu póki wszystko nie zostało zrobione.
Walenty obchodził po obiedzie swój sad. Miał tam różne rodzaje drzew, aby dzieci nie upragnęły nigdy owoców i broń Boże ręki po cudze nie wyciągały. Ciągle coś szczepił, niekiedy na jednym drzewku dwa gatunki, dosadzał nowe i przyglądał się z upodobaniem jak rosną i owocują.
Za stodołą stał cały rząd uli. Pszczoły brzęczały pracowicie i jedna za drugą pojawiały się lub znikały w wylotach. Patrzył z uwagą, gdyż wczoraj już się wyroiły i musiał je zdejmować z jabłoni. Dobrze, że nie odleciały dalej.
- Niedługo trzeba będzie znowu wybierać miód – pomyślał.
Podszedł do płotu obok którego rosły niedawno nabyte śliwy. Czerwieniły się już, a to znak że zaczęły dojrzewać. Ścisnął jedną palcami, ale napotkał na opór.
- Jeszcze nie doszły, trzeba poczekać, zanim się spróbuje. – zagadał do siebie.
Obszedł cały ogród i wrócił na podwórko, zajrzał do kuchni, gdzie Józia jeszcze porządkowała naczynia.
- A potrzeba ci czegoś z pola? Widziałem - frybra - jak niosłaś w płachcie jakieś zielsko? Nie mogłaś powiedzieć, że zielonki brakło? – dopytywał żonę.
- A juści brakło! Wypieliłam kawał warzywnika, to wzięłam i przyniosłam, ale jak chcesz, to jedź po południu i przywieź. – powiedziała pojednawczo, gdyż wiedziała, że tylko na to czeka. Lubił paradować przez wieś rozparty na wozie, powożąc swoimi końmi.
- No to pojadę, za jakąś godzinkę. Dzisiaj już nic nie ma do roboty, konie odsapną, to pojadę. Teraz się jeszcze zdrzemnę, a i ty odpocznij.- mówił z troską do żony.
- Odpocznę, odpocznę, porobię to i odpocznę.- Nie miała ochoty na żaden odpoczynek, gdyż nie wiedziała w co ręce włożyć. Miała rozłożone szycie i pilno jej było do tego usiąść.
Walenty przysnął w cieniu drzewa, ale na krótko. Zerwał się i zaczął szykować wóz - założył dyszel, na skrzynkę z workiem obroku narzucił derkę i poszedł do stajni. Wyprowadził konie i nakładał na nie kolejno uprząż zaprzęgając do wozu. Źrebak rozradowany kręcił się koło klaczy. Miał też wyruszyć razem z matką. Walenty wskoczył na wóz opierając się nogą o orczyk, bat z czerwonym chwaścikiem zatknął za kłonicę i rozejrzał się po podwórku.
- Stasiek, a otwórz no bramę! – zawołał do syna, który majstrował coś na ławce w cieniu spichrza.
-Idę, idę! – chłopiec poderwał się żwawo i pośpieszył robić to, co ojciec nakazał. Walenty wyjeżdżał już, ale obejrzał się do tyłu, aby upewnić się, czy kosa jest w skrzyni wozu należycie ułożona. Świsnął batem, bardziej dla fantazji niż z potrzeby, konie ruszyły, a on podtrzymują lejce wołał – Wiooo, wio! wiśta! - Konie posłusznie skręciły, wyrównały kłus i raźno biegły wyjeżdżoną stroną drogi. Staś zamknął bramę i spoglądał za źrebakiem, który biegł obok zaprzęgu. Piękny był, odcinał się ciemnym umaszczeniem od siwej klaczy i aż kipiał radością. Walenty też na niego raz po raz spoglądał i zastanawiał się, czy go nie zostawić na trzeciego konia w gospodarstwie. Rozparty na siedzeniu trzymał lejce i wodził wzrokiem po polach, które już złociły się i pokładały wybujałym zbożem. Niedługo żniwa chyba będą – myślał z troską ale i z dumą.- Zapełni się stodoła i nikt chleba nie upragnie latoś, żeby tylko pogoda dopisała…
Klacz gwałtownie skręciła za źrebakiem i zaplątała się w rzemienie. – Prrrr, prry! - zawołał, ściągając lejce, okręcił je koło kłonicy i zszedł z wozu. – Nastąp się! Noga! – wydawał polecenia. Chwycił konia za pęcinę, przełożył przez rzemień, pogładził po szyi i z powrotem wskoczył na wóz. Jechał dalej już teraz pilnie uważając na konie. Pod laskiem zatrzymał zaprzęg, podrzucił koniom obroku i zaczął kosić saradelę. Ładował wszystko do skrzyni wozu. Po skończonej pracy przysiadł pod krzakiem i z lubością wciągał w płuca żywiczne powietrze zmieszane teraz z zapachem świeżo skoszonej zielonki. Słońce schodziło już coraz niżej nad las majaczący z daleka i w Walentym obudziła się żyłka myśliwska.
- Trzeba by się przed wieczorem zasadzić na kaczki nad Białym Ługiem- pomyślał.
Podniósł się, gdyż zaczynało się robić późno i zawołał: - No maluśkie, jedziemy!
Powoli szły konie nie popędzane przez woźnicę, który lubował się urokiem szarzejącej godziny. Z daleka porykiwały krowy spędzane z pastwisk przez pastuchów. Przedwieczerz kładł się cieniem na drogę i pola.

CZĘŚĆ DRUGA

4. Banda, wacha i lacha

Czasy po wojnie były niespokojne. W okolicach pobliskiego miasteczka działał samodzielnie „Groźny” ze swoim oddziałem, otoczony i rozbity w marcu 1946 roku przez KBW, UB i MO. Czy grupa działająca w okolicach Miłkowic miała z nim jakiś związek, nie wiem. Tutaj wszelkiej maści poszukiwacze łatwego zarobku pod pokrywką walki z władzą utworzyli bandę Sobczaka, gdyż tak ich nazywano. Ich dowódca wywodził się z jednej ze wsi leżących nad Wartą. Był przed wojną postacią znaną i szanowaną. Nie znam jego wojennych losów, ale działania powojenne nie zapisały się dobrze w pamięci mieszkańców. Z jednej strony członkowie tej grupy zwalczali wszelkie oznaki formowania się władzy ludowej, a z drugiej napadali na handlarzy przewożących towary, nachodzili ludzi, którzy sprzedali jakieś zwierzęta gospodarskie, świnię czy krowę, i bez litości odbierali im pieniądze. Skądś o tym wiedzieli, więc we wsi jakieś wtyczki musieli mieć.
Moje spotkanie z ludźmi z bandy Sobczaka miało charakter bardzo dramatyczny. Był wczesny wieczór drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Zaprzyjaźnione rodziny spotkały się w organistówce. Dzieci przyszły z rodzicami, ale ponieważ miejsca nie było tam zbyt wiele, a dzieciny rozpierała energia, odprowadzono je do naszego domu, gdzie pod opieką starszego kuzyna mieliśmy bawić się i czekać. Choinka stała spokojne zawadzając czubkiem o sufit, nieoświetlona, gdyż zastrzeżono, że nie mamy prawa do iluminacji. Bawiliśmy się w wyliczanki, ślepą babkę, popiskując i biegając po całym mieszkaniu. Raptem zadudniły drzwi wejściowe, rozległ się trzask, tupot wielu nóg i słychać było podniesione, męskie głosy. Zamarliśmy z przerażenia… Nastała na chwilę cisza, a później rozległo się gwałtowne walenie do drzwi pokoju zamkniętych na zasuwkę od środka! Szarpano za klamkę. Zaczęliśmy płakać. Łomotanie i tupot nie ustawały.
- Otwierać! Natychmiast otwierać!!! – krzyczano.
Baliśmy się, że drzwi zostaną wyłamane. Marianek, jako najstarszy i najodważniejszy, podszedł cichutko i odsunął zasuwkę. Drzwi rozwarły się gwałtownie, a my zbici w gromadkę, jak stadko bezbronnych wróbli, zapłakani i przerażeni, wpatrywaliśmy się w męskie postacie odziane w kożuchy, w maskach na twarzach. Bandyci zlustrowali wzrokiem pokój, a nie widząc nikogo dorosłego, widocznie zdjęci litością, nie weszli do środka, tylko stali w sieni…
- Gdzie rodzice!- huknął jeden z nich.
- Czy tu jest milicjant? Haladus jest tu? - odpowiedzią było tylko ciche chlipanie. Nie mogliśmy ze strachu wydobyć głosu z gardła.
- Mów ty! - wskazał jeden z nich na Marianka.
- W organistówce… tam… - jąkał się Marianek, pokazując palcem w kierunku bliżej nieokreślonym, nie mniej przerażony niż cała drobnica dziecięca.
W sieni znowu zrobił się tumult, zadudniły kroki, trzasnęły na końcu drzwi i bandziory z hukiem się wynieśli.
Odczekaliśmy chwilę, nie wracali… Zamknęliśmy wszystkie możliwe zasuwy i zamki i czekaliśmy przerażeni co będzie dalej. Baliśmy się o naszych rodziców, baliśmy się o siebie i siedzieliśmy wszyscy na kanapie przytuleni do siebie, milczący i zestrachani. Trwało to chyba z godzinę, albo dłużej, aż do drzwi znowu rozległo się pukanie, ale było słychać już uspakajające głosy rodziców:

- Otwórzcie, to my, otwórzcie!
W organistówce, gdzie tropiciele milicjanta się przenieśli, banda wtargnęła do wnętrza mieszkania. Natychmiast podeszli do Haladusa z wyciągniętymi pistoletami w ręku, obrzucając go epitetami. Jednak wujek Franek- tak się do niego zwracaliśmy, mimo, że to nie była wcale rodzina, tylko chrzestny mojego brata, porządny i dobry człowiek, który chwytał się tego zajęcia w poszukiwania chleba, a nie z przekonań politycznych - do tchórzów nie należał. Rejtanowskim gestem rozchylił koszulę na piersi i wykrzyknął:
- Jak coś wam zawiniłem, to strzelajcie!
Sytuację załagodzili jakoś gospodarze przyjęcia, którzy rozpoznali watażkę i ubłagali go, aby w ich domu nie doszło do przelewu krwi. Sprawę, póki co, załatwiono polubownie, a goście, gdy tylko wyszli oczyszczacze Polski z wrogich elementów, wynieśli się czym prędzej do domów.
Haladusowie nocowali u nas, gdyż banda mogła zasadzić się gdzieś przy drodze, a noc była czarna, oświetlenia żadnego, wujek sam i niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Kilka dni później ludzi we wsi ze snu zbudziły strzały. Koło remizy strażackiej doszło do starcia milicji z członkami bandy. Ślady tego wydarzenia zostały jeszcze długo na ścianie stojącego obok domu pana Wereckiego, który prowadził tutaj sklep. Milicja miała przewagę, pognano członków bandy w kierunku lasu. W okolicach Wilczkowa zginął dowódca, resztę aresztowano i tak skończyła się działalność bandy Sobczaka.
Jeszcze kilka lat po wojnie można było spotkać w łanach zboża legowiska, pootwierane puszki, oznaki jakiejś tajnej działalności. Nad rzeką znaleziono ciało zastrzelonego mężczyzny, którego śmierć z tymi ludźmi wiązano. Zatrzymam się przy tym wydarzeniu, gdyż zrobiło na mnie wstrząsające wrażenie. Na wieść o trupie nad rzeką wyruszyliśmy całą gromadką aby spojrzeć w oczy śmierci. Do tej pory nie nadarzyła się jakoś okazja. Mężczyzna leżał w wiklinach, po drugiej stronie rzeki, kredowobiały, w ciemnym garniturze, sztywny i wyprostowany jak struna. Kręcili się obok niego milicjanci. Odpędzili nas natychmiast, ale zdołaliśmy omieść wzrokiem miejsce wydarzenia i zostało w nas to już na zawsze. Przez lata oglądałam się niespokojnie przechodząc tamtędy.
Wieś też się bała - podpaleń, napaści - i w trosce o bezpieczeństwo ustanowiono urzędowo wachę. Była to straż sąsiedzka składająca się z dwóch mężczyzn, którzy nocą patrolowali okolicę. Ustalano kolejność dyżurów. Zdający wachę przekazywał następcy listę, na której wpisywano datę i nazwisko pełniącego straż oraz wielką lachę, atrybut władzy strażnika. Mama bardzo się bała, gdy kolej strażowania przypadała na tatę. Całą noc paliła się wtedy lekko przykręcona lampa naftowa, a tato musiał przychodzić co jakiś czas do domu, aby się odmeldować się u swojego dowódcy, naszej mamy. Mimo, że starał się zachowywać cicho, i tak się budziliśmy. Pił coś ciepłego i szedł dalej. My zasypialiśmy, a mama chyba czuwała razem z nim do rana. Wacha uratowała księdza od śmierci. Kiedy podejrzani ludzie zaczęli otaczać plebanię, dano znać o tym księdzu od strony, która była wolna od bandytów. Zdołał uciec przez okno i schronić się w pobliskim domu. Oprawcy wdarli się na plebanię, ale księdza nie zastali. Chodziło oczywiście o pieniądze, które spodziewali się znaleźć. Po kilku latach, gdy sytuacja się ustabilizowała, zaniechano wachy.




Facebook "Lubię to"
 
Motto strony
 
„Pamiętaj, że każdy wiek przynosi
nowe możliwości.
Daj z siebie wszystko – inaczej oszukujesz samego siebie.”
O nic cię nie poproszę - fasti
 
Nigdy się nie ukorzę
o nic cię nie poproszę
zamknę słowa na klucz
wymyję w zimnej rosie
wierszyk jakiś napiszę
życie sobie osłodzę
ukradnę słowa sowie
wiatr pogonię w ogrodzie
nie będę już wiedziała
o wszystkich dylematach
miłości niespełnionej
uczuciach do końca świata
A kiedy czasem nocą
poszukam złudnych cieni
perliście zalśni rosa
na zimnym skrawku ziemi
i wtedy moje serce
w atramentowej toni
odszuka twoje myśli
i z bólem je dogoni
bo jesteś mym marzeniem
i będziesz do końca świata
w Różowej Księdze Uczuć
zapisanym tego lata
Bezsenność
 
w ciemnej ciszy nocy
kroczy cicho zegar
wybija wspomnienia
i czasu przestrzega

srebrny blask księżyca
o tarczę się oparł
oświetlił wskazówki
i wszystko zamotał

czyjeś smutne oczy
wpatrzone w mrok nocy
śledzą czasu przebieg
bezsenności dotyk
Sposób na samotność
 
Wymyśliłam sobie ciebie
W noc bezsenną o poranku,
Gdy uparcie w okno moje
Zerkał księżyc, bard kochanków.

Wymyśliłam sobie ciebie,
Gdyż ma dusza poraniona
Nadawała ciągle sygnał
„Skrzynka żalów przepełniona.”

Wymyśliłam ciebie sobie
Od początku, aż do końca.
Wiem, że nigdy cię nie spotkam,
Muza tylko struny trąca.
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja